Polska polityka jest już tak zamerykanizowana, że nawet powstają
jakieś grupy fanowskie poszczególnych kandydatów w prawyborach
prezydenckich w USA.
Nie wiem czy pamiętacie, ale w 2012 roku
niejaki Ron Paul, prawicowy pseudowolnościowiec i “duchowy przywódca Tea
Party”, starał się o nominację Republikanów w wyborach prezydenckich. W
polskim internecie ujawniło się sporo jego fanów, głównie z kręgów
okołokorwinistycznych, którzy spamowali różne wykopy i komentarze pod
informacjami tak jakby chodziło o wybory w Polsce. Podejrzewam, że mógł mieć nawet więcej zwolenników w tym kraju niż USA.
Na lewicy ostatnio jest podobnie. Różne grupki i organizacje dają lub
odbierają poparcie kandydatom na kandydatów w wyborach. Np. ostatnio FMS
wskazał jako swojego faworyta Joe Bidena. Z drugiej strony mamy spore
grono fanbojów Sandersa, którzy rozlepiają nawet wlepki z jego
nazwiskiem. W Polsce.
Rozumiem ślepą wiarę w sprawczość głosu
wrzucanego do urny i “uczciwość procesu demokratycznego” w
parlamentarnej demokracji. Cóż, siła systemu, żeby urabiać w takim
myśleniu obywateli jest potężna. Ale widzę, że ta wiara eskaluje w
formę, kiedy nawet już nie trzeba wrzucać żadnej kartki w wyborach.
Liczy się samo przekonanie, że jeśli wyrażę poparcie, wtedy oczywiście
mój kandydat wygra. I to nawet nie w Polsce, ale w USA.
Dla mnie
to ociera się już o nową formę religii politycznej. Oraz ujawnia
kompletne podporządkowanie sporej części politycznego aktywu z lewa i
prawa amerykanizacji. Żyją wyborami w USA, udzielają poparcia, robią
kampanię kandydatowi z drugiego końca świata, choć kompletnie nikogo w
sercu imperium nie interesuje, co sądzą fanboje z półperyferyjnej Polski
na ten temat.
Teraz polityka już się tak spersonalizowała i
uległa dysnejlandyzacji, że dawniejsze spory na idee i programy
zastąpiły spory o to, kto zbierze większy fanklub na świecie. Jak Justin
Biber.
Xavier Woliński