„Idę, bo nie każdy, kto ma inne zdanie musi być lewakiem” – tak KOD lansuje swoje
wydarzenie 11 listopada. Można to różnie interpretować, bo faktycznie, nie
każdy musi. Ale kontekst jest istotny. Ten Marsz powstał w konkurencji do
organizowanego przez środowiska antyfaszystowskie od wielu lat, ten tekst jest
więc wyraźnie polaryzujący i „podgryzający”. W tym momencie także przypomniało
mi się wybuczenie w Warszawie przez część marszu KOD przedstawicielki
Zielonych, gdy wspomniała, że nie wszystko w III RP było dobrze. Uznano to za „powtarzanie
propagandy PiS”.
KOD, który jest przede wszystkim emanacją części pewnego pokolenia, ma wyraźny
problem z narracją lewicową. A ja również mam od początku problem z KOD. Nie da
się ukryć, że spora część KOD składa się z ludzi, którzy fundamentalnie nie
zgadzają się z poglądem, że III RP to nie był kraj wyłącznie nieustających „sukcesów”.
Oczywiście, to czy ocenimy coś jako sukces czy porażkę jest uzależnione od pozycji,
którą zajmujemy w strukturze III RP. Najczęściej jest to powiązane z pozycją w
strukturze klasowej, choć nie tylko. Niektórzy czują się pokrzywdzeni przez
obecnie panujący system z powodów prywatnych zatargów lub np. skrajnie
konserwatywnych poglądów obyczajowych, dla których nawet in vitro to dzieło
szatana. Wtedy można być nawet szefem dużej firmy, albo wziętym, zamożnym
muzykiem i czuć się pokrzywdzonym.
O ile dla tych drugich nie mam wiele zrozumienia i ofert, to ci pierwsi
wydają mi się bardziej interesujący, ponieważ ich problemy są po części także i
moimi problemami, ponieważ strukturalnie jestem związany z klasą pracującą. Z
naszej perspektywy narracja taka oto, że III RP była krainą wielkiego i
nieustającego sukcesu w sytuacji wydaje się co najmniej mało zrozumiała. W
sytuacji, kiedy wiele osób z mojej klasy zapieprza na niepewnych warunkach zatrudnienia,
często bez ubezpieczenia chorobowego czy wypadkowego i bez widoków na porządną
lub jakąkolwiek emeryturę albo uciekła z kraju tego „wielkiego sukcesu”, trudno
nie przeżyć swego rodzaju dysonansu poznawczego czytając np. niektóre teksty w
Gazecie Wyborczej czy Newsweeku.
III RP nie jest oczywiście krajem w całkowitej ruinie. Możemy się cieszyć np.
że jeszcze całkiem nie sprywatyzowali służby zdrowia (choć nie dotyczy to np.
stomatologii, która w dużym stopniu jest prywatna i wiele zabiegów trzeba
finansować z własnej kieszeni czy wręcz kredytu). Praca, często na nędznych
warunkach, jakaś jest, zwłaszcza jeśli mieszka się w dużym mieście, ale z
drugiej strony koszty życia w dużym mieście są wysokie, i często ponad połowę
zarobków trzeba wydawać na samo wynajęcie mieszkania, bo przecież
mieszkalnictwo komunalne to „komuna”.
Ten pozorny „sukces” jest budowany kosztem przyszłości i za unijne
pieniądze. W końcu przerzucanie przez biznes kosztów ubezpieczeń na tych,
którzy jeszcze je płacą musi się skończyć zawaleniem całego systemu, tak jak to
stało się w Grecji. Za troszkę wyższe niż głodowe pensje, za które jako-tako
możemy przeżyć, zapłacimy głodowaniem na starość. A jak do władzy dojdzie na
fali wznoszącej Nowoczesna, to nie wiadomo czy stać nas będzie na prywatnego
lekarza, bo przecież oni są gotowi dokończyć prywatyzację wszystkiego.
Oczywiście w KOD jest wiele osób, które widzą to podobnie, a na ulice wypchnęła
ich buta rządzącej skrajnie konserwatywnej prawicy. Znam te osoby osobiście i
nie mam zamiaru wrzucać wszystkich do jednego wora. Ale nie da się ukryć, że
podstawową emanacją polityczną tego środowiska jest wciąż PO i Nowoczesna, a te
mają takie programy jakie mają i na tej podstawie muszę oceniać rzeczywistość,
a nie na podstawie deklaracji pojedynczych, szlachetnych osób.
Patrząc teraz z drugiej strony. Tak się nieszczęśliwie jednak złożyło, że wiele
osób z mojej klasy, podobnie jak w USA, dało sobie narzucić narrację tym, którzy
czują się skrzywdzeni przez obecny system z powodów obyczajowych a
niekoniecznie ekonomicznych. Jako że często posiadają lepsze zasoby kulturowe i
finansowe, zasiadają w redakcjach ultrakonserwatywnych tygodników, telewizji i
rozgłośni radiowych wspieranych niejednokrotnie przez Kościół, mieli doskonałą
pozycję, żeby przez lata urabiać opinię tych dla których III RP była z przyczyn
ekonomicznych krzywdzicielką. Konserwatyści, najpierw przez Radio Maryja, a
potem przez opanowane przez nich gazety zaczęli wmawiać tym ludziom, że mają
wspólne interesy „narodowe”. Że pijącego latte i piszącego kolejny tekst do „Do
Rzeczy” na najnowszym MacBooku w kawiarni na placu Zbawiciela konserwatywnego faceta,
który pod względem ekonomicznym jest w kompletnie innej rzeczywistości, łączą
wspólne interesy z ludźmi z mojej klasy społecznej. I że on się nimi „zaopiekuje”.
Ale nie tylko o kwestie ekonomiczne chodzi, ale także, a może przede
wszystkim o kwestie godnościowe. Łatwo byłoby bowiem sprowadzić to wszystko do
prymitywnych tekstów, że „biedota dała się kupić konserwie za 500 zł”. O tym
przekonanych jest wielu nie tylko uczestników KOD i czytelników Newsweeka, ale
także sporo publicystów liberalnych.
Tymczasem sięgnijmy pamięcią do początków III RP i jak traktowano wówczas
ludzi, którzy byli zwalniani nie ze swojej winy z zakładów pracy, które
utraciwszy np. rynki zbytu w byłych krajach bloku wschodniego, nie wytrzymywały
konkurencji z faworyzowanymi korporacjami zachodnimi. Co im oferowała nową
rzeczywistość? Wiadomo, bezrobocie wzrosło do gigantycznych rozmiarów, przy
których w innych krajach doszłoby do załamania całej struktury i sytuacji
przedrewolucyjnej. I to gigantyczne bezrobocie utrzymywało się przez lata, a i
dzisiaj są wciąż tego wyraźne ślady w wielu miejscach i które w każdej chwili
ponownie mogą się rozrosnąć. Żeby utrzymać tych ludzi w ryzach użyto wszelkich
dostępnych środków. Przede wszystkim wtłoczono w nich poczucie winy za swój
los. Odebrano im etos robotnika, który tak wychwalali ci sami ludzie za czasów
Solidarności, a w zamian wtłoczono w nich obraz, że są magmą, roszczeniową hołotą,
sierotami po komunie, itd. Jeśli to nie wystarczało, były też pały policyjne i
prywatnej ochrony, jak podczas strajku w fabryce kabli w Ożarowie (właściciel
wykupił konkurencyjny zakład i go zamknął wywożąc maszyny, a ludzi z miasta
zostawiając samym sobie. „Tak działa wolny rynek”).
Mówiono: „trzeba było się uczyć, to byście teraz żyli jak my”. Więc cała
moja klasa społeczna, kosztem wielu wyrzeczeń, posłała swoje dzieci na studia,
często płatne, wieczorowe, ale także i dzienne. Masowo. A szkoły zawodowe,
często z niezłą kadrą, zamykano pod takim oto hasłem, promowanym przez Gazetę Wyborczą,
że to „fabryki bezrobotnych”. Teraz te dorosłe już dzieci często słyszą: trzeba
było się nie uczyć, nie potrzebujemy tylu absolwentów wyższych uczelni,
potrzebujemy ludzi do zbijania palet w naszej zacofanej, o pardon, wspaniale
rozwijającej się gospodarce. I znowu zaczyna się to samo „grillowanie” co ich
rodziców: studiowaliście zły kierunek, jesteście idiotami, „pewnie europeistyka,
HAHAHA!”. Sami jesteście sobie winni.
A ja pamiętam super entuzjastyczne artykuły w prasie w latach 90. –
gospodarka, oparta na usługach, teraz będzie nastawiona na umiejętności „miękkie”,
humaniści są potrzebni, bo w zglobalizowanym świecie potrzebna jest „translacja
kulturowa”, potrzebujemy ludzi od zarządzania, bo nie ma, potrzebujemy
ekonomistów, bo nie ma, potrzebujemy europeistów, bo przecież dążymy do UE.
Studiujcie, bo studia, jak pokazują statystyki to najlepsza ochrona przed
bezrobociem! A to były przecież czasy przed „rewolucją internetową”, gdzie
wielu zawodów, które dziś są oczywistością nie było. Skąd młody człowiek w
wieku 18. lat ma wiedzieć co studiować? Jak będzie wyglądał rynek pracy za 5,
10 lat? Brał najpoczytniejszy wówczas „poważny dziennik” – Wyborczą i czytał
takie rady „ekspertów”. Teraz ci sami eksperci mówią: sami sobie jesteście
winni, trzeba było iść na coś innego, na informatykę. Tak jakby wszyscy mogli
studiować informatykę. A nawet gdyby wszyscy poszli, to zaraz by się okazało,
że rynek się nasycił. W USA w czasie kryzysu 2008 roku wystąpiła po raz
pierwszy sytuacja bezrobocia także w tej grupie. Każdy rynek może się nasycić,
zwłaszcza jeśli potrzebuje od razu gotowych wysokiej klasy specjalistów o
bardzo sprecyzowanych wymaganiach i dziesięcioletnim doświadczeniu, ale nie
chce często podejmować się wyszkolenia sam sobie tych specjalistów, tak jak
kiedyś funkcjonowały szkoły przyzakładowe. W polskim biznesie najczęściej
ostatnie o czym się myśli, to inwestycja w pracownika, bo przecież jak się
zainwestuje, to ucieknie do konkurencji. Gdzie tam inwestycja! Zwykłego
szacunku często brak.
No więc teraz trwa grillowanie kolejnego pokolenia i wtłaczanie go w
poczucie winy. To jest nieznośne uczucie i w końcu doprowadza do frustracji i
do jakiejś formy buntu. Jako że najbardziej dostępną formą była konserwatywna, wielu
ludzi (choć absolutnie nie można powiedzieć, że wszyscy) poszło w tę stronę.
Lewica mogła się tylko przyglądać, bo niestety sama się skompromitowała
najpierw w czasie PRL a potem w formie kuriozum, jakim było SLD, które poszło,
po pierwszych wahaniach, w sojusz z „grillującymi” liberałami. To dlatego dla
sporej części młodego pokolenia lewica to Wyborcza i jej polityczne emanacje. A
Wyborcza i to środowisko nieusuwalnie kojarzą się właśnie z „grillującymi
ekspertami”.
Konserwa za to mówi: może wam się w życiu nie ułożyło, ale macie Boga i
Naród. I nas, z dobrym „ojcem Narodu” na czele, który się nad waszym losem
pochyli. Więc ludzie głosują na „Naród”, a dostają Misiewicza.
Przecież konserwie nie chodzi o zmianę strukturalną, tylko żeby “nasi
koledzy” zastąpili “ich kolegów” i ten pan, kolega Macierewicza, jest
tego żywym symbolem.
Teraz w obozie liberalnym zachodzą dwie tendencje. Dominująca – róbmy żeby
było jak było, żeby wróciło stare, żebyśmy znowu mogli sobie spokojnie żyć, a
że tam spalą jakąś Brzeską z powodu reprywatyzacji, to my nawet nic o tym nie
wiemy, bo tutaj robimy swoje biznesiki, swoje karierki. Hania z Donaldem nad
nami czuwali, autostrady budowali, stadiony. Tak dobrze było i komu to
przeszkadzało?
Druga tendencja, znacznie mniej liczna, zaczyna się zastanawiać, co
spieprzyli, że może te śmieciówki to był zły pomysł itd. Ale wciąż posłuch
zdobywają Schetyna, który chce zawrócić PO znowu na twardy konserwatywny
liberalizm oraz Petru, który ma poglądy niemal tożsame ze swoim promotorem
Leszkiem Balcerowiczem, którego wynurzenia poważnie są dziś traktowane już
tylko w jeszcze bardziej dziwnych krajach niż Polska.
A nad wszystkim unosi się język pogardy. I wcale mi nie chodzi o język w
stosunku do polityków PiS, bo ci są godni najwyższej pogardy. Żerują jak sępy
na ludzkim cierpieniu, sycą się nim, rosną dzięki niemu. To są szumowiny, które
wypłynęły na powierzchnię. Dla nich nie mam żadnego dobrego słowa. Ale ten
język pogardy jest po raz kolejny ukierunkowany w zwykłych ludzi. Nazywa się
ich idiotami, ciemnotą, która sprzedała Polskę za 500 zł itd. Odparowując
powiedziałbym, że druga strona sprzedała Polskę za kredyty w banku, ale nie o
to idzie.
Idzie o to, że ja jako lewak z którym KOD nie chce iść, nie mam zamiaru w
ten język pogardy dla ludzi, którzy z rozpaczy głosowali na PiS wchodzić. Znam
takich ludzi. Głosowali np. w Warszawie, bo to wydawała im się jedyna możliwość
odsunięcia od władzy monstrualnie złej ekipy obecnej prezydent miasta, która na
radach miejskich, kiedy pojawiały się środowiska lokatorskie najpierw śmiali im
się w twarz, a potem ostentacyjnie wychodzili, bo uważali, że takie „ludzie
śmiecie” nie są w stanie nic im zrobić, nie mogą ich odwołać, bo są
niezatapialni. Oczywiście rozmawiamy z ludźmi, że PiS też jest umoczony w
reprywatyzację, ale ja rozumiem też ich odruch rozpaczy, gniewu i poczucia
głębokiego poniżenia. Na pewno nie jest mi do śmiechu, drwin i nazywania ich „ciemnotą”.
Teraz ci, którzy ich tak nazywają mówią „no była jakaś reprywatyzacja, źle
zrobiona, ale nie można wszystkiego zaprzepaszczać, bo PiS”. A ci ludzie mówią:
przez lata mówiliście, że wszystko jest ok, że jesteśmy populistami i
oszołomami. Jak ludzi, czasem bohaterów Powstania Warszawskiego, wyrzucają na
bruk z kamienic, które sami podnosili z ruin, to się z nich śmialiście. Jak
spalili Jolantę Brzeską w lesie, to policja i prokuratura próbowały to zamieść
pod dywan i wmówić początkowo, że sama się spaliła. Czy jesteście sobie, drodzy
czytelnicy i czytelniczki, wyobrazić ten poziom poniżenia ich z jednej strony i
pogardy dla nich ze strony rządzącej klasy z drugiej. Pomyślcie co byście
czuli, kiedy z drwiną mówią o waszej przyjaciółce, która przez lata bohatersko
stawiała czoła mafii reprywatyzacyjnej, że sama pojechała na drugi koniec
miasta i się w lesie spaliła i sprawa załatwiona? Kogoś dziwi, że ktoś był w stanie
zagłosować na samego diabła, żeby zetrzeć z ust ten pogardliwy uśmieszek ekipy
PO? Teraz tej ekipie już nie jest do śmiechu. Coraz bardziej zaczynają się bać
tego trupa w szafie. Tworzą jakieś opowieści, że zawsze pomagali lokatorom.
Może wyborcy PO uwierzą w to, tak jak część wyborców uwierzyła PiS w zamach w
Smoleńsku.
Dlatego nie mogę złapać klimatu z KOD, z atmosferą tam panującą. Z tym co
ostatnio mówi Adam Michnik na spotkaniach KOD w całym kraju, że mamy rzucić
wszystkie różnice, wszystkie inne sprawy i bronić tych sądów, które przymykały
oko na afery, bronić „niezależnej prokuratury”, która tak była niezależna, że
sprawę Brzeskiej początkowo prowadziła w kierunku samobójstwa, że mamy bronić
wreszcie Trybunału Konstytucyjnego, który od dawna jest opanowany przez beton
konserwatywny i np. zablokował możliwość liberalizacji ustawy antyaborcyjnej?
Szczerze? Jakoś nie umiem wykrzesać dla siebie entuzjazmu dla tej sprawy na
tyle, żeby za wszelką cenę porzucić wszystko inne. Zresztą tak jak pisałem w
innym tekście, Trybunał nie jest w stanie nas obronić przed żadną
zdeterminowaną, posiadająca większość parlamentarną siłą polityczną o czym
właśnie się przekonujemy. Nigdzie na świecie to się nie udało.
Zresztą, cała lewica zachowała wstrzemięźliwość w sprawie TK, nie
przyłączyła się do PiS. Nie wypominała medalu od kleru, który za pilnowanie ich
interesów dwa lata temu dostał Rzepliński, nie wyciągała kwestii zablokowania
liberalizacji itd. Zachowaliśmy mniej więcej neutralność w tej sprawie, choć
wcale nie czujemy, żeby TK chronił nasze interesy. A nawet jeśli coś sensownego
orzekał, np. w kwestiach socjalnych, to rządząca liberalno-konserwatywna mafia
po prostu te wyroki ignorowała, tak jak robi to teraz w innych sprawach, choć
bardziej ostentacyjnie PiS. W dodatku konserwa liberalna, która przez lata
ignorowała socjalne zapisy w konstytucji w ogóle dla mnie jest niewiarygodna
jako jej obrońcy.
Dla siebie widzę inna rolę. Po pierwsze – w zerwaniu sojuszu konserwy z
klasą pracującą i małymi miejscowościami. Wcale nie mam zamiaru, jak niektórzy
lewicowcy, konserwatywnieć i podlizywać się rzekomo „oczywistemu” klerykalizmowi
klasy pracującej. To są bzdury produkowane przez niektórych inteligentów
lewicowych siedzących w tych samych Starbucksach co młoda konserwa PiS-owska z
różnych think-tanków. Protesty w małych miastach powiatowych w czasie Czarnego
Protestu pokazały, że także biedniejsze regiony wcale nie godzą się tak łatwo
na konserwatywną autorytarną rewolucję. Cała moja rodzina to robotnicy i
robotnice. I nie znam żadnej, która by tę PiS-owską rewolucję obyczajową
poparła. Mam teraz iść i im wmawiać, że są konserwatystami?
Nie chodzi o to, żeby być lepszym PiS-em. Chodzi o to, żeby skończyć z tym, że
klasa pracująca jest pionkiem w rozgrywce takich czy innych zamożnych
prawicowych mędrków ze Starbunia. Względnie bogaczy z pałacu biskupiego, gdzie
też ich grillują, że są „grzesznikami”.
Chodzi o to,
żeby poniżana na różne sposoby, wykorzystywana i traktowana przedmiotowo klasa
pracująca, zwykli ludzie, odzyskali w końcu podmiotowość i godność. I nie dali
sobą więcej pomiatać ani przez pana ani plebana.
Xavier Woliński