„Mieszkanka Mokotowa za własne pieniądze zrobiła fasadowy ogródek. Wyjęła kilka kostek brukowych i na ich miejscu posadziła kwiaty. Dzielnicowi urzędnicy orzekli, że to nielegalne, „ahistoryczne” i wlepili mandat” – opisuje sytuację w warszawskiej Wyborczej Wojciech Karpieszuk.
„Trzy lata temu, po remoncie elewacji naszej kamienicy i odkopaniu fundamentów i ich zaizolowaniu przeciw wilgoci, postanowiłam zrobić mały ogródek fasadowy, aby było ładnej i aby obniżyć trochę temperaturę przy budynku. Na naszej ulicy nie ma praktycznie drzew, bezpośrednio przy budynku i w najbliższej okolicy nie ma zieleńców, tylko beton i kostka brukowa – latem pomiary kamerą termowizyjną pokazują temperatury ok. 50 – 55 stopni C” – napisała w e-mailu do redakcji Wyborczej Sylwia Jedyńska, mieszkanka niewielkiej kamienicy na Starym Mokotowie, członkini zarządu wspólnoty.
Urzędnicy, jak informuje gazeta, pisali w swoich pismach, że „nie godzą się na ogród fasadowy, bo to oznacza likwidację miejsc postojowych”. – To nieprawda. Kwiaty rosną wzdłuż kamienicy. Nie zostało zlikwidowane ani jedno miejsce parkingowe – zapewnia mieszkanka.
Rzecznik Mokotowa miał odpisać, że urzędnicy zajęli się sprawą po zgłoszeniu. Zgodnie z przepisami w przypadku każdego zajęcia pasa drogowego bez zgody zarządcy drogi „wymierzana jest administracyjna kara pieniężna”. Rzecznik zauważa, że wniosek mieszkanki o legalizację ogródka zawierał braki formalne, których wnioskodawczyni nie usunęła we wskazanym terminie.
We Wrocławiu kiedyś mieliśmy podobny przypadek. Ludzie oddolnie na zaniedbanym podwórku między kamienicami biednego osiedla zbudowali dla dzieciaków piaskownicę. Przyszli urzędnicy i co zrobili? Pomogli w jej legalizacji, doradzili, jak zrobić to lepiej? Nie, kazali rozebrać i postraszyli karami. I sytuacja wróciła do stanu wyjściowego, czyli klepiska zmienionego w „nielegalny” parking.
I to jest właśnie powód, dla którego nie chcę żadnej paternalistycznej „urzędniczej demokracji”, w którą wierzy spora część polskiej sceny politycznej, w tym także niestety część lewicy. Centralizm, biurokratyzm, ograniczanie ludzkiej autonomii. To nie dla mnie.
Potem narzekają, że „ludzie nie przejawiają inicjatywy”. Jak mają przejawiać, skoro nie tylko oddolna działalność nie jest wspierana, ale wręcz karana. Politycy i urzędnicy, co wiem z doświadczenia, panicznie boją się właśnie sytuacji, kiedy ludzie zaczęliby się na serio organizować poza wyznaczonymi przez nich strukturami. To jest groźniejsze niż przeciwnik polityczny i trzeba to tłumić, albo próbować kontrolować odgórnie.
W Polsce nawet prawo o stowarzyszeniach czy związkach zawodowych jest autorytarne. Ingeruje często w najdrobniejsze szczegóły statutów. I to nawet wówczas, kiedy próbuje się „przepchnąć” nie mniej, ale bardziej demokratyczny statut niż wymaga prawo.
To jest problem, o którym rzadko się mówi, a powinno się dyskutować jak najwięcej. Demokracja urzędniczo-partyjna to nie jest żadna demokracja.
Xavier Woliński