Zwykle wygląda to tak. Jakiś temat powstaje w niszowym prawicowym pisemku, potem lansowany jest przez różne organizacje i dyskutowany na spotkaniach, grupkach w internecie, potem na fanpejdżach z memami, potem błyskawicznie pojawia się w bardziej prawicowych tygodnikach. Potem zaczynają interesować się tym mniej prawicowe, tzw. „centrowe” gazety i tygodniki. Niby na zasadzie „zainteresowania nowym tematem”, a tak naprawdę dlatego, że po prostu ta opowieść przemawia do redaktorów.
Skrajna prawica podrzuca tematy mainstreamowej prawicy, która odpowiednio to opakowuje tak, żeby były strawne dla większości medialno-politycznej. Temat potem jest wałkowany przez media głównonurtowe, najpierw trochę krytycznie, ale potem coraz bardziej przychylnie. Ostatecznie przecież większość wywodzi się z jednego prawicowego świata wartości, różnią się tylko odcieniami.
Zobaczmy, jak to się działo np. z żołnierzami wyklętymi. Pojęcie zostało wytworzone w środowiskach ultraprawicowych, sami „wyklęci” tak się nie określali w latach 40., bo często nie uważali się za jednolity ruch. Jedni drugich szczerze mogli nie znosić i nie zgadzać się z poglądami. Tymczasem ultraprawica, żeby wybielić niektóre, nieszczególnie piękne postaci i nurty tzw. podziemia antykomunistycznego, posługujące się niezbyt szlachetnymi metodami, wymieszała je z innymi, takimi osobami jak np. Pilecki. Do tego potrzeba było nowego pojęcia, które jakoś te różnorodne osoby i grupy połączy pod jednym parasolem. I tak powstali wyklęci. Najpierw w niszowych wydawnictwach, potem przejęła to prawica partyjna, a w końcu libki ustanowiły narodowy dzień żołnierzy wyklętych i dziś o nich pisze większość mediów, tak jakby to była oczywistość, jakby faktycznie taka jednolita formacja istniała. „I o co wam lewaki chodzi w tej krytyce wyklętych, znowu nie rozumiecie polskości”.
Skrajna prawica ma wręcz autostrady dla swojego dyskursu, bo po prostu to są wzajemnie powiązane środowiska, choćby pośrednio. Konfiarze, libki i pisowcy wyznają podobne prawicowe wartości, wychowali się na podobnych opowieściach i książkach. Różnią się w niektórych sprawach, co oczywiście rozdmuchują i eksponują, żeby mieć powód istnienia swoich osobnych środowisk, ale świat wyobraźni mają wspólny. Dla nich lewicowość to jest całkowicie niemal obcy kraj.
Wrzucenie do mainstreamu bliskich lewicy (mówię o lewicy świadomej, czym jest lewicowość, a nie tylko używającej takiej nazwy) postulatów zajmuje natomiast całe lata. Ile wysiłku zajęło ruchom lokatorskim wprowadzenie do dyskursu krytyki polityki mieszkaniowej, prywatyzacji zasobów, reprywatyzacji. Ile czasu zajęło wprowadzenie do debaty takich pojęć jak śmieciówki ruchowi pracowniczemu? Ile czasu zajęło, żeby choćby posłowie PO nie rechotali, mówiąc o gejach i lesbijkach? I tak dalej.
To były długie lata, a i do dziś sprawy nie zostały załatwione, bo wciąż napotykają na potężny opór w centrum. Choć przynajmniej toczy się już o tym jakaś w miarę cywilizowana dyskusja, ponieważ ruchy społeczne stworzyły odpowiedni język opowieści o tych sprawach, który jest powszechnie zrozumiały. Bez tej pracy, zarówno aktywistycznej, jak i intelektualnej, nie dałoby się dzisiaj blokować np. dopłat do kredytów. Dziś jest o wiele łatwiej niż 20 lat temu przynajmniej pod tym względem.
Ale dalej jest to robione gdzieś na marginesie, z pewną niechęcią, a dziennikarze, którzy się tym zajmują, są zamykani zwykle w niszy „dziennikarstwo społeczne”, ewentualnie reportaż czy dziennikarstwo interwencyjne. W publicystyce mainstreamowej króluje nadal język i świat prawicowych, mniej lub bardziej dziwnych dla nas fantazji, czy to o wolnym rynku, czy jakichś uchodźcach, którzy rzekomo nas tu „zalewają”.
Tym językiem nasiąkają ludzie. A język tworzy świat człowieka, jego sposób rozumienia otoczenia, jego interesów i celów. Jak możemy się łatwo przebijać ze swoimi postulatami, skoro najpierw musimy wykonywać żmudną robotę przebijania się ze swoimi pojęciami i latami publiczność z tym oswajać. To nie takie proste, jak zakrzyknąć, że „obcy u bram”, w kraju, w którym obcym straszą wszystkie media, od prawicowych zinów po libkowe tygodniki i partie.
Dlatego zawsze powtarzam, że najważniejsza jest robota pozytywna, organiczna, długotrwała i systematyczna. Bez tego nie mamy żadnych szans, bo ludzie nie będą rozumieli, o czym my do nich mówimy, nawet jeśli mówimy o istotnych sprawach dla większości. Będą głosować na „walkę z obcymi”, bo zostali dostatecznie już wystraszeni w mediach, zamiast szukać sposobów, żeby łatwiej było się organizować w miejscu pracy, bo to dla nich temat w stylu „no, jest jak jest, co poradzisz”. Ta bierność w tych kwestiach też jest wytworzona przez mainstream. Dużo w latach transformacji poświęcono energii i wiele spacyfikowano protestów oraz głosów sprzeciwu, żeby tak było.
Nie mamy takich dróg szybkiego ruchu, jakie ma prawica. I o tym należy zawsze pamiętać, ustalając strategie działania.
Xavier Woliński