„Konfederalizacja” polityki

Pożar na sterowcu Hindenburg

Kwestią podstawową nie jest to, czy będzie koalicja PO-Konfederacja czy PiS-Konfederacja. Problemem jest fakt, że skonfederalizowała się cała scena polityczna. A Konfederacja osiągnęła to, czego chciała od dawna. Stała się partią „obrotową”, jak kiedyś PSL. Może z każdym, a więc od każdego może wyszarpać dużo.

Zastanawiam się: a co jeśli już jesteśmy w piekle, tylko tego jeszcze nie zauważamy i będzie to można ocenić dopiero po czasie? Zjawiska historyczne zazwyczaj rzadko są zrozumiałe dla osób zanurzonych w trwającym procesie.

Głosując na Hindenburga, tylko najbardziej przenikliwi podejrzewali, że skończy się to aż tak źle. I że stary konserwatysta wcale nie powstrzyma pana z wąsikiem, a wręcz możliwi mu przejęcie pełni władzy. A przecież w styczniu 1933 roku powstał rząd koalicyjny, z większością ministerstw kontrolowanych przez konserwatystów. A jednak się nie udało tego dżina utrzymać w butelce.

Odwołania historyczne jednak mają swoje ograniczenia i teraz mamy nieco inną sytuację. Mimo wszystko trudno nie dziwić się, że wielu publicystów czy polityków nominalnie liberalnych albo nawet lewicowych, nie zauważa, albo bagatelizuje fakt, że cała nasza scena przesuwa się z każdym rokiem coraz bardziej na prawo i to tak, że za chwilę wypadnie poza ramy zwyczajowego podziału sceny politycznej. Żyją tylko konfliktem PO i PiS, a nie zauważają, że obie te partie w tym chocholim tańcu przesuwają się do prawej krawędzi, a oni wraz z nimi.

Symbolem tego jest fakt pojawienia się jeszcze skrajniejszej opcji na prawo w postaci ekipy Brauna. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że już dalej na prawo nic nie ma, wyłania się coś nowego, co sprawia, że dotychczasowi radykałowie wyglądają na tych „bardziej rozsądnych”. Potrafię sobie wyobrazić taką rzeczywistość, w której media przekonują, że trzeba głosować na bardziej umiarkowanego Mentzena, bo inaczej wygra Braun. Do tego prowadzi logika „miejszego zła” i zadowalanie się coraz mniejszymi okruchami i złudzeniami.

W tym sensie Konfederacja już wygrała, przekształcając język i sposób myślenia elit politycznych i sporej części społeczeństwa. Tzw. centrum, tak jak zresztą w omawianym wyżej okresie w Niemczech, uznało retorykę skrajnej prawicy za jedyną rzeczywistość. Zamiast stworzyć alternatywną opowieść, po prostu przejęli opowieść ultraprawicy i weszli w, skazaną z góry na niepowodzenie, próbę przelicytowania jej na nacjonalizm. Poszło im to o tyle łatwo, że oni aż tak bardzo ideologicznie się od niej nie różnią. W końcu prawica to prawica.

Umizgi do Konfederacji i przejmowanie jej języka występuje i u Trzaskowskiego i u Nawrockiego, który zaczyna wychwalać inwestowanie w kryptowaluty, obiecuje nie wprowadzać żadnych nowych podatków (czyli także katastralnego, albo od cyfrowych gigantów), bo w kwestii granicy czy straszenia tęczą już wcześniej się nie różnili i tylko przekrzykują się, kto mocniej (do tego chóru w kwestii migracji dołączyć próbuje też Trzaskowski).

Ta ewolucja w końcu przyjmie wymiary rewolucyjne, czyli ulegnie przyspieszeniu. A potem już nikt nie wie, co się wydarzy, bez wątpienia będą to zjawiska tragiczne dla nas wszystkich, także tych, którzy to bagatelizowali.

I choćby Konfederacja przestała rosnąć w sondażach, albo nawet spadło jej poparcie, to zmiany, które wprowadziła w języku debaty publicznej, zostaną z nami na długo i będą przeżerać nasze społeczeństwo niczym kwas.

Nadchodzą trudne czasy z powodu przemian zarówno samego systemu globalnego, jak i katastrofy klimatycznej. I prawica już ma dla nas gotową i znaną sobie od dawna receptę: więcej nacjonalizmu, więcej lęków, więcej autorytaryzmu, większy kij i mniejsza marchewka.

Będą sączyć nam do głów strach, absurdalne podziały, histeryczne sekciarskie wzmożenia, żebyśmy nie myśleli o realnych problemach, które zagrażają nam wszystkim. Nie mają rozwiązań, więc będą krwawe igrzyska.

Xavier Woliński