„Po owocach ich poznacie” jak mawiał klasyk. Po tylu latach można nieco podsumować owoce, jakie wydała z siebie największa masowa impreza prawicy, czyli Marsz Niepodległości.
Mimo obecności dziesiątków tysięcy ludzi co roku na tym wydarzeniu efekty są mizerne. Jedyny widoczny sukces, to wprowadzenie na stołki parlamentarne kilku karierowiczów z Konfederacji.
Organizatorzy Marszu Niepodległości i środowiska nacjonalistyczne za nim stojące uwielbiali przez lata odmieniać przez wszystkie przypadki pojęcie „wspólnoty” (głównie „narodowej”, dość specyficznie i wąsko rozumianej). Wydarzenie miało rzekomo być kontrą dla zindywidualizowanego i skomercjalizowanego świata reprezentowanego przez zwłaszcza elity liberalne.
Tymczasem ich reprezentacja parlamentarna przejęła, w większości najbardziej ekstremalne, poglądy gospodarcze libkowego establiszmentu, które działają niszcząco na tkankę społeczną, jednocześnie biorąc sobie na sztandary najbardziej radykalne hasła ultrakonserwatywne od establiszmentu pisowsko-kościelnego.
Porównajcie hasła Marszu Niepodległości, które w kółko powtarzają abstrakcyjne pojęcia „narodu” i „walki z obcym”, który nigdy do końca nie jest zdefiniowany, z hasłami równoległego marszu corocznego „Za wolność naszą i waszą”. Ten drugi marsz właśnie wywodzi się ze środowisk „lewackich”, a więc jego postulaty wynikają najczęściej z praktyki środowisk anarchistycznych i lewicowo-wolnościowych.
A ta praktyka to „samoorganizacja”, co polega na tworzeniu nie tylko organizacji, ale konkretnych ośrodków, które zajmują się realizacją postulatu pomocy wzajemnej. Ta realizacja oczywiście wychodzi lepiej lub gorzej różnym środowiskom zaangażowanym w ten ruch. Niemniej jednak ilość inicjatyw, w które są zaangażowane osoby wywodzące się z niego, może zaskakiwać ludzi postronnych, biorąc zwłaszcza pod uwagę dysproporcję w zarówno liczebności, jak i widoczności w mediach obu wydarzeń.
Marsz Niepodległości to impreza masowa, z której nic konkretnego od lat nie wynika (poza oczywiście wspomnianym wylansowaniem paru liderów). Organizacje stojące za tym są rachityczne, koncentrują się na powtarzaniu tych samych formułek od 100 lat i okazjonalnymi akcjami charytatywnymi, które mają rzekomo obrazować ich zaangażowanie społeczne.
Nic godnego uwagi nie powstało, żadne wspólnotowe organizacje zajmujące się praktycznymi kwestiami się nie pojawiły. Podczas gdy po „drugiej stronie” mamy ludzi, którzy zajmują się samoorganizacją i samoobroną lokatorów, pracowników, tworzą rozmaite oddolne ośrodki, biblioteki, prowadzą działalność kulturalną i edukacyjną. I dla „swoich” i dla „obcych”.
Często pojawia się krytyka ze strony prawicy, że „lewactwo” zatopiło się w konsumpcjonizmie i indywidualizmie. Być może tak jest w przypadku liberałów, ale jeśli chodzi o „lewaków” to jest często wręcz przeciwnie.
Zastanawiałem się skąd ta różnica. Otóż fiksacja prawicy na pojęciu „obcego” utrudnia zaangażowanie i pracę wspólnotową, która zawsze wymaga wyjścia poza logikę swój-obcy. Ostatecznie wszyscy dookoła dla nas są w mniejszym czy większym stopniu „obcy”. Tymczasem problemem w Polsce od wielu lat jest niski poziom zaufania społecznego. Zaufania do siebie wzajemnie. Dosłownie ludzie uważają wszystkich poza swoim najbliższym kręgiem za potencjalne zagrożenie i nie ma aż takiego znaczenia, w jakim języku mówi.
W ten oto sposób środowiska tworzące Marsz Niepodległości podkopują jakąkolwiek szerszą możliwość współdziałania i wzmacniają zjawisko braku zaufania społecznego. Przyjedź raz do roku, żeby pokrzyczeć o „wielkiej rodzinie”, jaką dla nacjonalistów jest pojęcie „narodu”, a potem wracaj do swojej małej rodziny i broń się przed obcymi, którzy dookoła na ciebie czyhają.
Nic więc dziwnego, że Konfederacja stawia na najbardziej zdegenerowane, antywspólnotowe formy indywidualizmu pod pretekstem dbania o „naród”. Konfederacja jako jedyna partia głosowała zawsze przeciwko jakimkolwiek rozwiązaniom mogącym polepszyć los lokatorów. Nawet PO i Trzecia Droga potrafiły czasem zagłosować „za”.
Lubimy sobie ponarzekać i pokrytykować siebie wzajemnie i „lewaków” w ogólności za różne rzeczy. Ale czasem warto porównać z tym, co robią ludzie z przeciwstawnej części spektrum, żeby zrozumieć, że wcale nie jest z nami aż tak źle, jak niektórzy w internetowych dyskusjach to malują.
Xavier Woliński