Mamy problem z mówieniem o swoich sukcesach w ruchach społecznych. Koncentrujemy się na przegranych, roztrząsamy je przez lata, ale jednocześnie nie potrafimy się chwalić tym, co się udało. Robimy to mimochodem, nieśmiało.
Połączone to jest z kultem męczeństwa i świętych wojowników za sprawę. Ciężka, długotrwała, systematyczna praca, która czasem po paru latach dopiero przynosi efekty, nie jest w cenie.
Z powodu tego kultu częstsze są incydentalne i spektakularne działania, ale które nie łączą się w szerszą kampanię, która likwidowałaby jakiś problem dla tysięcy, a nie pojedynczych przypadków. To świetnie podbudowuje ego jednostek i tworzy rozmaite bańki wyznawców, ale wcale nie przyciąga szerszych grup do działania.
Dodatkowo, skoro nie prowadzi to do jakichś głębszych efektów, prowadzi do wypalenia. W ruchach społecznych sporo jest osób, które zapłonęły jasno, bardzo intensywnie, na krótko, a potem odeszły. Ile można przegrywać?
Dlatego od jakiegoś czasu często opowiadam w trakcie publicznych spotkań mniejszych i większych o wygranych kampaniach. Przykładowo w sprawie byłych mieszkań zakładowych, ale też innych działaniach, które mimo zaangażowania relatywnie niewielkich sił, przyniosły nadspodziewanie duże rezultaty. Jeśli ktoś już słyszał mój cykl wykładów „W obronie małych zwycięstw”, ten wie, o co chodzi. Cała historia ruchów społecznych jest usiana mniejszymi i większymi zwycięstwami, ale mało kto o nich mówi.
Sam cykl powstał z refleksji, którą miałem na jakiejś konferencji, że po raz setny słucham tych samych smutnych historii porażek. W dodatku te historie są niemal sadystycznie powtarzane nie po to, żeby wyciągnąć jakieś wnioski na przyszłość, ale żeby się katować nimi i słuchaczy.
Brak ewaluacji działań, wyciągania praktycznych wskazówek z przegranych jest częścią tego samego problemu. Wszak nie jest to częścią męczeństwa. Męczeństwo jest godne chwały z samego faktu męki, a nie wyciągania z niej wniosków.
W dodatku, kiedy jakaś grupa pochwali się sukcesem, jest to traktowane podejrzliwie, bo pewnie przesadza, pewnie ten sukces nie jest stuprocentowy, jakieś dziury, jeśli się wystarczająco długo poszuka, na pewno można znaleźć. Ale to szukanie dziur też nie służy spokojnej ewaluacji, udoskonaleniu przyszłych działań, ale dokopaniu konkurencji. Bo u nas oczywiście niemal każda grupa ustawia się w opozycji do innej, choćby pisała jednocześnie całe elaboraty o pomocy wzajemnej i solidarności.
Wszystko to ponieważ jesteśmy zanurzeni w sosie romantycznych przegranych powstań i nawet buntownicy, którzy pozornie krytykują dominującą kulturę, przyjmują ten ogólnopolski etos, który nas zamęcza od najmłodszych lat.
Sam się w tym wychowałem i na pewno nie jestem od tego wolny. Ale coś we mnie się temu opiera i zmusza do przemyślenia, czy to w ogóle nas prowadzi w jakimś pozytywnym kierunku.
Dlatego mimo wszystko, także wbrew podszeptom własnych pesymistycznych myśli, promuję pozytywną, systematyczną pracę organiczną, strategiczny namysł, a sprzeciwiam się męczeństwu, wiecznemu samobiczowaniu i krótkotrwałym erupcjom emocji, które tak naprawdę raczej umacniają, a nie zagrażają systemowi. Nawet jeśli jestem świadom, że czasem takie erupcje są nieuniknione. Zawsze jednak potem próbuję sprowadzić ludzi na ziemię, do roboty konkretnej.
To widać także w tym jak i co piszę. Raczej mozolnie, bez fajerwerków, niemal codziennie. Ponieważ tego moim zdaniem brakowało. Przyjąłem wobec tego za swoją starożytną zasadę, że kropla drąży skałę, nie siłą, lecz częstym spadaniem.
Xavier Woliński