Dramat dzisiejszej debaty sejmowej w sprawie sytuacji na granicy polega na tym, że większość tzw. opozycji mówiła językiem niewiele różniącym się od pisowskiego.
Sienkiewicz z PO martwił się czy żołnierzom i pogranicznikom nie jest za zimno i czy za bardzo się nie stresują. Kosiniak w zasadzie wszedł wojenną w narrację PiS, a Siemoniak, że w ogóle, jego zdaniem, NATO powinno się w to włączyć. Kidawa wspomniała, że nie ma dziennikarzy na granicach.
Cała prawica mówi jednym głosem, niuanse są nieistotne. To nie jest żadna wojna, a migranci to nie „broń”! To są ludzie, wykorzystywani, oszukiwani, z których zdziera się ostatni grosz wmawiając im, że opłacają podróż do UE, zwłaszcza do Niemiec.
Nie da się wygrać z PiS i Konfederacją utrwalając ten wojenny język. Nie da się ich przelicytować na „twardość”, cynizm i bezwzględność. Jeśli ktoś gra w grę na zasadach ustalanych przez przeciwnika, to ją zawsze przegra. Trzeba by kierować dyskusję na inne tory, na inną płaszczyznę, zadając pytania o to, dlaczego nie pomagamy oszukanym i zagonionym na granicę ludziom?
Nie mogłem pojąć, jak rzekomi słuchacze kogoś, kto im mówił: „byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie”, zamienili swoją praktykę w parodię tych słów, którą widzimy obecnie wśród podobno najbardziej „katolickich partii”.
Często krytykowałem rozmaitą lewicę za porzucenie większości swoich ideałów, ale nie ma chyba większego upadku w historii niż to, które przeżyło chrześcijaństwo. Większego wypaczenia i perwersyjnego wywrócenia na drugą stronę.
Ci, którzy mienią się „obrońcami chrześcijaństwa” są likwidatorami wszystkiego, co tam mogło być etycznie pociągające. Gdybym był chrześcijaninem, który rozumie co się wydarzyło, patrzyłbym na to z jeszcze większą rozpaczą niż będąc ateistą.