Afera „16 godzin pracy” się rozkręciła. I bardzo dobrze, wreszcie jest o tym dyskusja. O kulturze pracoholizmu pisałem już nie raz, a teraz mamy w mediach wybitnego jej krzewiciela, uwielbianego w libkowych mediach prof. Matczaka.
Matczak, jak to uwielbiają robić libki, przeciwstawia „ciężko pracujących ludzi z prowincji”, którzy godzą się na harówkę po 16 godzin, żeby „coś osiągnąć”, zblazowanym soja-latte lewakom, którzy nie wiedzą, co to ciężka praca, dlatego nic nie mają.
Przy takich okazjach zawsze sobie myślę, gdzie te miliony mój ojciec pochował, bo nie znam zbyt wielu ciężej pracujących ludzi niż ten stary robotnik i to od wczesnej młodości. Kult „ciężkiej pracy”, która ma „wyzwalać”, uprawiają zwykle ludzie, którzy o dziwo, zamiast wykonywać swoją podstawową pracę, mają czas pisać kilometrowe teksty i chodzić z wywiadami po mediach.
No więc jest tak. Tego rodzaju osoby żerują na ludziach z prowincji, które muszą „harować”, bo nie mają wyjścia. Żeby się zaczepić w wielkim mieście, jeśli nie mają akurat na tej prowincji zamożniejszych rodziców, którzy im sprezentują np. mieszkanie albo chociaż sfinansują życie podczas studiów i dadzą środki „na rozruch”, bez kredytu. Ponieważ pomiędzy jedną osobą z prowincji i drugą może być przepaść.
Tego rodzaju osoby dają się często wyzyskiwać tym z „góry”. Nie mają wyjścia. Nie maja kontaktów, nie mają zasobów, niczego poza swoją siłą roboczą. Proletariusze, po prostu.
Czasem, części z nich, kosztem wielkich wyrzeczeń, kosztem zdrowia, relacji osobistych, udaje się trochę poprawić swój stan materialny. I wreszcie dopracowują się do wymarzonej „zdolności kredytowej”. A potem to już wiadomo, z górki, kredytowa pętla na 30 lat, która staje się łańcuchem przykuwającym człowieka do pracy. I czasem sami stają się „kapralami” w tej hierarchii. Skoro ja harowałem, to ty młodziaku też będziesz. Taka swego rodzaju „fala” jak dawniej w wojsku, czy „fuksówka” pato-zwyczaj ze szkół teatralnych.
To działa jednak jak piramida finansowa. Najwięcej zgarniają zawsze ci, którzy załapali się najwcześniej. Większość stanowisk jest zajętych, wiele mieszkań sprywatyzowanych przez poprzednie pokolenia. Generalnie kapitał gromadzony przez kolejne pokolenia powoduje, że ten „szczyt” na który musi się wdrapać nowa osoba, jest coraz bardziej odległy.
A mieszkanie to jest obecnie jeden z głównych czynników różnicujących. Odmienność sytuacji materialnej pomiędzy osobą, która np. musi mieszkanie wynajmować na rynku, a osobą posiadającą własne mieszkanie jest gigantyczna.
Milton Friedman, jeden z twórców ideologii neoliberalnej, uwielbiał rozpływać się w zachwytach nad „ciężko pracującymi ludźmi” z biedniejszych krajów, z prowincji. Oni kiedyś się dorobią, oni kiedyś „rozwiną się”, dzięki pracy tak, że prześcigną, lub dorównają bogatym krajom (tym samym, które miały setki lat na zgromadzenie kapitału, a więc potężnej przewagi rynkowej, najczęściej dzięki kolonialnemu wyzyskowi krajów biedniejszych).
Immanuel Wallerstein, socjolog-ekonomista rozwijający za swego życia teorię zależności w teorię systemów-światów, został zapytany przez osobę z biedniejszego kraju, co mogą zrobić, żeby „dogonić Danię”? Ten odpowiedział, że musieliby się zamienić miejscami. Dania musiałaby stać się jego krajem, a jego kraj Danią. W uproszczeniu tak to wygląda.
Nie dziwota, że neoliberałowie wychwalają „ciężko pracujących ludzi”. Zapominają zawsze dodać, że ci „ciężko pracujący ludzie” harują przede wszystkim na dobrobyt tych ze szczytów. Na to, żeby ci mieli czas na chodzenie po mediach i wychwalanie „ciężkiej pracy po 16 godzin dziennie”. To schlebianie ma maskować fakt, że aby „ciężko pracujący” ludzie do czegoś doszli, musieliby strącić tych, którzy dzisiaj stoją na piedestałach.
W systemie zbudowanym na kształt piramidy nie ma na szczycie zbyt wielu wolnych miejsc. Więc ci z góry, żeby doły się nie buntowały, tworzą właśnie takie schlebiające im opowiastki. „Ciężko pracujcie, a może się tu do nas dostaniecie”.
Może się dostaniecie, do przedsionka.
Xavier Woliński