Dzisiaj dzień konstytucji, więc dobry moment, żeby zastanowić się i przypomnieć, co konstytuuje mnie i ten projekt, a pośrednio i was wszystkich.
Strona pierwotnie nazywała się Lewica Wolnościowa, co budziło konsternację wielu osób, zwłaszcza z prawicy. Lewica, która uważa się za wolnościową. Przecież monopol obecnie na „wolnościowość” mają zwolennicy co prawda niewidzialnej ręki rynku, ale chronionej przez bardzo widzialną pięści państwa. Nazwę zmieniłem, bo nie chciałem zawłaszczać jakiejś konkretnej idei. Zresztą idee ideami, ale jeśli nie wiążą się z konkretnymi zaleceniami praktycznymi, są moim zdaniem po prostu pustymi słowami.
No więc, o co tu chodzi w praktyce.
Wolność, czyli stworzenie takich warunków, żeby każda osoba mogła swobodnie rozwijać swoje zdolności i możliwości, nie krzywdząc przy tym innych. Tak, aby nikogo nie ograniczała np. bieda, brak mieszkania, czy choćby przeszkody architektoniczne w kwestii niepełnosprawności. Człowiekowi przymierającemu głodem nic po formalnej „wolności” i zazwyczaj dla kawałka chleba, sprzeda się pierwszemu lepszemu panu, choćby za długi. To jest zresztą jeden z korzeni wszelkiego autorytaryzmu, o którym rozmaici „wolnościowcy” wolą nie mówić.
Samorządność. To jest dla mnie bardzo ważna idea i praktyka. Rozumiana jako „samorządzenie się”, a nie po prostu magistrat. Chodzi o wspólnotę wolnych ludzi, którzy wspólnie podejmują decyzje o losie swojej np. gminy, osiedla, bloku, czy zakładu pracy. Możliwych form tutaj do zastosowania jest wiele. Niemniej zasada jest dość prosta i intuicyjna: „nic o nas bez nas”.
Ja to lubię nazywać specyficznym „komunalizmem” („gminizmem”), choć bliskie to jest znaczeniu pojęcia, które bardzo lubię, a stworzonego przez Lelewela, a zwanego „gminowładztwem”. Czyli takim rozwiązaniem, gdzie rządzi „gmin (czyli lud) w ramach gminy”, która staje się podstawową jednostką polityczną, choć dalej także decentralizowaną w miarę potrzeb. Następnie gminy federują się od dołu do góry.
Samorządność w miejscach pracy także jest koniecznością, nie można przecież żyć przez połowę świadomego czasu w dyktaturze, a tym są obecnie firmy w większości przypadków. O tym też prawicowi „wolnościowcy” lubią zapominać.
Tak więc, kiedy obecnie większość lewicy, dając się wciągnąć w pułapkę zastawioną całkiem świadomie przez prawicę, mówi o „silnym państwie”, ja wolę mówić o „silnym, dobrze zorganizowanym społeczeństwie”. Tylko takie społeczeństwo bowiem jest w stanie wyłonić z siebie sprawne instytucje, nie na odwrót.
Wymaga to pracy, żeby budować taką samorządność już teraz, wokół siebie. Im więcej osób jest zaangażowanych, tym mniej zadań spada na pojedyncze jednostki. Obecnie niestety wiele zadań społecznie niezbędnych spada na barki rozmaitych „wolnotariuszy”, czy półwolontariuszy pracujących na słabo opłacanych stanowiskach. To nie jest dobrze zorganizowane społeczeństwo.
Jest taki fragment poematu Miłosza, który zawsze mnie mocno inspirował: „Nie jesteś jednak tak bezwolny, / A choćbyś był jak kamień polny, / Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach. / I, jak zwykł mawiać już ktoś inny, / Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny”.
Ktoś mnie zapytał, co robić w czasach kryzysu klimatycznego, co robić, kiedy całkiem prawdopodobne jest załamanie się w efekcie obecnych struktur społecznych. Więc teraz odpowiadam: właśnie to.
Tworzyć lepszy świat w skorupie starego. Kiedy stary się załamie pod ciężarami własnych absurdów i kryzysów, ci, którzy będą mogli zaproponować coś lepszego i co najważniejsze już funkcjonującego, choćby w zalążkowej formie, dostaną szansę na wygraną. Na zwycęstwo w starciu z automatycznie w takich momentach pojawiającymi się rozmaitymi watażkami, którzy w rozpadającym się świecie szukają pożywki dla swojej władzy.
Nie potrzeba aktualnie do tego żadnych krwawych szturmów, jakichś erupcji emocji, którymi manipulować miałaby jakaś polityczna sekta „rewolucyjna”, czy wybitna persona. Potrzebna jest ciężka, codzienna, mozolna (co nie znaczy niesatysfakcjonująca) praca organiczna, praca pozytywna. Lubię się od zawsze nazywać „pozytywistycznym romantykiem”. Cele mam może romantyczne, ale praktykę całkiem pozytywistyczną.
Budowa związków zawodowych, które byłyby faktycznie związkami między pracownikami, a nie pomiędzy członkami biurokracji. Tworzenie spółdzielni. Organizowanie rozmaitych grup i stowarzyszeń zajmujących się różnymi tematami od praw człowieka po ekologię. Ale też nie dowolne, ale działające na zasadach takich, jak chcielibyśmy widzieć przyszłe społeczeństwo. Przekonujących do swoich praktyk i zasad raczej siłą własnego przykładu niż autorytarną przemocą. Raczej towarzysząc ludziom w ich zmaganiach z codziennością, niż im narzucając swoją wolę i „kierownictwo”. Centralistyczne, autorytarne, oparte na przemocy organizacje mogą zbudować wyłącznie autorytarną i przemocową przyszłość.
Głęboko wierzę w zasadę, którą kiedyś przedstawiła Ursula Le Guin, a która przewijała się w różnych jej książkach: „złe środki, wiodą do złego celu”. Środki i cel muszą do siebie przylegać, inaczej wszystko stracone. Formalnie możesz „wygrać”, ale przegrasz to zwycięstwo, odtwarzając stary model rządzenia, tylko w innych barwach.
Innymi słowy, nie, cel nie uświęca środków. Złe środki zawsze zniszczą cel, do którego dążysz i są na to dziesiątki przykładów z historii. Może to nie jest „najefektywniejszy” sposób na zwycięstwo, ale przynajmniej to zwycięstwo nie będzie pyrrusowe. Nie warte wysiłku tak naprawdę.
Dlatego też zawsze krytykowałem rozmaite indywidualne akcje przemocowe. XIX i XX wiek nauczył nas, że one zawsze wzmacniają władzę, dając jej pretekst do rozbudowy aparatu represji. Dla mnie to nie są akcje materialnie zmieniające pozytywnie rzeczywistość, tylko akcje czysto symboliczne. Nazywano je „propagandą czynem”, ale co to jest za czyn? To jest zwykły performens, egotrip, męczeństwo i lansiarstwo.
Nie potrzebujemy męczenników, potrzebujemy żywych ludzi, którzy będą z nami budować nowy świat. Ktoś się może zgadzać, ktoś nie zgadzać, ale to jest to, co mnie ukonstytuowało i co zawsze nie tylko głosiłem, ale robiłem. Samorządność, samoorganizacja, spółdzielczość, solidarność. Bardzo polskie, „tutejsze”, tradycje notabene. Żeromszczyzna-abramowszczyzna można powiedzieć. Szkoda, że zapomniane przez tzw. Prawdziwych Polaków. Ale skoro oni zapomnieli, bo się zachłysnęli ideologiami importowanymi z USA, wobec tego, chociaż my powinniśmy je pamiętać.
Jeśli jutro miałbym umrzeć, chciałbym, żeby właśnie to z mojej całej pisaniny zostało zapamiętane.
Xavier Woliński