Częścią strategii władzy jest nie tylko dzielenie ludzi w celu skutecznego rządzenia. Jej częścią jest także przerzucanie odpowiedzialności za swoją hipokryzję, skorumpowanie, niemoc lub niechęć do realizacji postulatów oraz interesów tych, którzy ich wybrali.
Stąd też opowieści o tym, że odpowiadają za ten cyrk u władzy nie tyle ci, którzy go urządzają, ile ci, którzy ich wybrali, albo w ogóle nie brali w nim udziału. To jest stara jak nowoczesna polityka manipulacja, która ma spowodować, żeby wykopać między nami tu na dole tak głębokie rowy, żebyśmy byli niezdolni i niezdolne do współdziałania.
Tak więc przykładowo za to, że Hołownia z Kosiniakiem nie chcą realizować postulatów przytłaczającej większości ich wyborców, ponoszą rzekomo odpowiedzialność ich wyborcy, bo głosowali „nieodpowiednio”.
Tymczasem od dawna tutaj staram się wykazać, że to jest problem przede wszystkim strukturalny. Jedną z największych ideologicznych zasłon, jakie wytworzył obecny system, jest to, że „ludzie świadomie podejmują decyzje”, tak jakby mieli niezakłócony dostęp do pełni wiedzy, a nie żyli w ciągłej asymetrii informacyjnej.
Lewicowcy powinni o tym wiedzieć, wszak często krytykują wolnorynkowe opowieści o tym, że na rynku „ludzie decydują portfelem”, a ludzie, mając pełny dostęp do informacji, podejmują w pełni „racjonalne” decyzje, które prowadzą do najbardziej efektywnej alokacji zasobów. To jest korzeń, na którym opiera się liberalna ideologia w zakresie gospodarki. I tak samo jest liberalnym absurdem odrzucanie kogoś, bo podjął „nieodpowiednie decyzje konsumenckie”.
Ale ta liberalna ideologia na tej samej koncepcji postawiła nasz współczesny system polityczny. Rzekomo wszyscy mając dostęp do informacji („trzeba było czytać programy partii”), wybierają najlepsze z możliwych decyzje polityczne. To jest kolejna ideologiczna bzdura, którą staram się od lat podważyć.
W ten sposób jednak czyni się nas współodpowiedzialnymi za najdziksze nawet pomysły, jakie wpadną władzy do głowy. Dodatkowo blokuje wiele osób w kwestii dołączenia do ruchu protestu, bo właśnie czują się współodpowiedzialnymi oraz boją się oceny bardziej „purytańskich” osób, które będą je rozliczać z tego czy głosowały, na co głosowały i czy mają idealnie okrągłe poglądy na wszystko. I to tylko dlatego, że doznały „oświecenia” kilka miesięcy wcześniej niż „nowe osoby” i muszą oczywiście to swoje wcześniejsze „oświecenie” wykorzystywać do budowy swojej pozycji władzy w danym ruchu.
Stąd też prawdopodobnie nam, jako „partyjnym ateistom” udało się stworzyć ruch ponad podziałami tego rodzaju. A kiedy ktoś do mojej organizacji przychodzi, nie pytam, czy i na co głosował. Skoro chce brać udział w oporze przeciwko danej władzy, albo razem z nami wywalczyć jakieś ustępstwa, to nie zaczynamy rozmowy od tego, co nas dzieli, ale od tego, co nas może połączyć. A tym, co nas łączy jest wspólny interes, który nie jest nigdy tożsamy z interesem politycznych macherów, którzy są w stanie za swój stołek sprzedać każdy nasz postulat.
I to jest paradoks, że to właśnie my jesteśmy uważani za „największych radykałów”, najbardziej „nieprzejednanych”, kiedy jednocześnie potrafimy przekonać do siebie ludzi, którzy do tego momentu byli zupełnie poza oddziaływaniem ideowym jakiejkolwiek lewicy.
Partyjniactwo to jedna z agentur tego systemu, która niszczy możliwość porozumienia ponad podziałami wytworzonymi w warszawskich gabinetach partyjnych. Upodmiotowieni, rozmawiający i współdziałający z sobą (najgorzej!) ludzie są największym zagrożeniem dla obecnego systemu.
Xavier Woliński