Rozważmy, w jaki sposób kwestia prywatyzacji systemu ochrony zdrowia wiąże się z prywatyzacją zasobów mieszkaniowych i interesami lobby dewelopersko-rentierskiego oraz kapitału.
Jeślibyśmy chcieli opisać to językiem ideologii politycznej, obie frakcje często łączą się często w ramach jednego, dominującego niemal absolutnie w Polsce, nurtu konserwatywno-liberalnego. Ten nurt tutaj jest traktowany od lat 90. jako „oczywista oczywistość”, absolutny punkt odniesienia, tak bardzo, że jest niewidoczny i jednocześnie wszechobecny, jak powietrze, którym oddychamy. A tymczasem to jest ideologiczny smog, który powoli nas wykańcza.
Ale nie tylko ideologia ich łączy, ale bardzo konkretny, wzajemnie napędzający się interes materialny. Jak pamiętamy, w złotych latach 90. rozdawano wszystko, co się dało w ręce prywatne, byleby nie było własnością publiczną. Jednym trafiły się budynki wraz z ziemią w centrum Warszawy po zakładach graficznych, innym całe kamienice, jeszcze innym ziemia po PGR-ach, a tym o słabszych „dojściach”, mieszkania, w których byli lokatorami. Oczywiście było też mnóstwo tych, którym nic się nie dostało. Ot, pech.
Zajmiemy się teraz tą grupą, która otrzymała mieszkanie za ułamek ówczesnej wartości (nie mówiąc o obecnej). To rozdawnictwo mieszkań miało na celu uspokojenie nastrojów i związanie z rodzącym się systemem jak największego grona osób. Zarówno na poziomie materialnym, jak i ideologicznym. Skoro jesteś właścicielem mieszkania, to jesteś w zasadzie klasą średnią, a klasa średnia popiera kapitalizm, bo ma poczucie, że należy do tej samej kategorii co ci, którzy przejmowali całe hektary, zakłady i kamienice.
Jeśli prześledzić ówczesne dyskusje w prasie i parlamencie, tak to było właśnie mniej lub bardziej wprost przedstawiane. Klasa rządząca była tego, dlaczego i po co to robi, w pełni świadoma. Najbardziej bowiem obawiano się masowego buntu robotników. Zarówno postPZPR-owska, jak i jeszcze bardziej postsolidarnościowa frakcja rozumiały na bazie wcześniejszych doświadczeń, kto tak naprawdę wówczas był wciąż jeszcze realną siłą. A więc zastosowano metodę kija i marchewki. Pała i gaz były na protestujących i strajkujących, a marchewką były właśnie mieszkania.
Dodatkowo dla tych bardziej ruchliwych i niespokojnych, były najpierw łóżka polowe, a potem „szczęki” na targowiskach, gdzie w błocie handlując, czym popadnie i co im udało się przywieźć z tzw. „Zachodu”, mieli budować rzekomo ten „kapitalizm”. Próbowano stworzyć wrażenie, że mają takie same szanse, jak korporacje zachodnie, które właśnie wchodziły gwałtownie do kraju.
Oczywiście to była bajka. Dlatego kilkanaście lat później, kiedy likwidowano kolejne hale targowe, dochodziło do gwałtownych niejednokrotnie starć z reprezentantami drobnego handlu, którzy uparcie nie chcieli dostosować się do nowych czasów „rozwiniętego kapitalizmu”, w których kupuje się w dyskontach, a nie na, jak to opisywali wówczas niektórzy politycy i dziennikarze, „obskurnym targu”. Tak jak robotnicy dziesięć lat wcześniej nie pasowali do nowych czasów i „psuli atmosferę” rodzącego się kapitalizmu, tak i przyszła pora na drobnych kupców.
Starcia były tak gwałtowne, bo nie chodziło tylko o utratę możliwości zarobkowania, chodziło o pożegnanie się z marzeniami, by nie powiedzieć złudzeniami, młodości. Wiele osób autentycznie w latach 90. wierzyło, że z poziomu tej swojej „szczęki” zbuduje imperium handlowe.
Teraz jednak przyszła kolej na ostatnią już grupę „masowych” beneficjentów ówczesnych przemian. Właścicieli mieszkań. Oczywiście nie tych, którzy dysponują dużą ich liczbą na wynajem, czy w celach spekulacyjnych, ale tych, których mieszkanie jest jedynym zasobem „rodzinnym”. Jak reprezentanci wielkiego kapitału mają zamiar teraz tę skomplikowaną i kontrowersyjną niewątpliwie operację przeprowadzić?
Tu właśnie wchodzi cicha prywatyzacja ochrony zdrowia, która od lat się powoli toczy. Nie da się wywłaszczyć ludzi wprost, więc zrobi się to dookoła. Jak wiemy z krajów, w których przeważa prywatna ochrona zdrowia (USA przykładowo), ludzie mamieni „niskimi składkami zdrowotnymi” u prywaciarzy, nagle w przypadku poważnej choroby dowiadują się, że mają do zapłacenia kilkaset tysięcy, lub więcej, w formie rachunku za leczenie. Większość ludzi wówczas próbuje ratować się, zastawiając mieszkanie. Wielu je traci w wyniku tego desperackiego manewru. I w ten sposób trafia ono na rynek, gdzie skupowane jest potem przez wielkich landlordów.
I tu dochodzimy do koncentracji kapitału i ziemi w rękach nielicznych. Do tego zawsze prowadzi taki system, w którym żyjemy, ale o tym wam nigdy nie powiedzą, bo po co ludzie mają się denerwować?
Poparcie dla systemu było początkowo potrzebne, żeby złamać ostatnią niebezpieczną i zorganizowaną siłę, która mogła mu się ewentualnie przeciwstawić, robotników wielkich zakładów przemysłowych. Dziś już po tej sile prawie nie ma śladu, zarządcy systemu wtłoczyli zaś kolejnym pokoleniom młodzieży baśnie na temat obecnego systemu (że jak będą ciężko pracować dla korpo, to będą wkrótce sami bossami, że jak się sprywatyzuje, to wszystko będzie tańsze i z zaoszczędzonych pieniędzy sami sobie zbudują korposy na miarę Googla itd.).
Podsumowując: kapitał i landlordzi wygrali tę rundę. Nie da się ukryć. Dlatego niczego się nie boją i przechodzą do ostatecznego etapu koncentracji własności w rękach nielicznych.
I to wszystko ma się odbyć nie tylko bez oporu, ale wręcz w atmosferze fiesty i w towarzystwie ekstatycznego entuzjazmu publiki, która przewijając rolki na insta, dowiaduje się, że pieniądz to nie kwestia układów politycznych i pozycji w strukturze, ale „wizualizowanie sobie bogactwa”, co ma spowodować „przyciąganie go” do danej osoby. A wszelkie marudzenie o „socjalu”, „oporze”, interesie materialnym i klasowym, jest „negatywnym myśleniem”, które to bogactwo od ciebie oddala.
Jedyne, co może pocieszać w tej sytuacji, to fakt, że nastroje społeczne czasem zmieniają się z miesiąca na miesiąc, a ci, którzy obecnie czują się mocno osadzeni w siodle, mogą z niego jednak spaść. Jak długo jednak to potrwa, nigdy nie wiadomo.
Xavier Woliński