Mój
poprzedni wpis na temat odziedziczonego majątku przez panią Kulczyk,
wywołał zbiorowy ból tylnej części ciała niektórych osób o mentalności
chłopa pańszczyźnianego (tego mniej świadomego swojej sytuacji).
Zarzucono mi oczywiście tradycyjnie “zawiść” i jakieś prywatne emocje
względem pani Kulczyk. Oczywiście nie mam żadnych, nie znam i nie
poznam, do zupy mi nie napluła. Taka wizja powstaje wśród raczej
prymitywnych ludzi, którzy uważają, że jeśli ktoś krytykuje kumulację
bogactwa w rękach nielicznych, automatycznie oznacza, że wynika to z
zazdrości i chęci zwyczajnego osobistego przejęcia ich majątków.
Tymczasem, to co mnie interesuje to nierówności majątkowe i wynikające z
nich problemy gospodarcze i polityczne. Osoby prawne lub osoby fizyczne
kumulujące znaczne bogactwo w swoich rękach powodują, że automatycznie
torpeduje to wizję konkurencji równych podmiotów na rynku. Korporacje
lub hiperzamożne osoby tego rodzaju zwyczajnie osiągają często taką
przewagę, że eliminują konkurencję na etapie jej wykluwania się (za
pomocą przejęć np., lub eliminacji na drodze dumpingu itd). Tu
kompletnie się rozsypuje mit “doskonałej gry rynkowej”.
Osoby
prawne lub prywatne ze znacznym majątkiem (w skali miliardów, nie nawet
milionów), mają ponad to ponadprzeciętne możliwości wpływania na
sytuację polityczną, uchwalanie prawa itd.
A to “co komu się
należy” jest przecież uzależnione od decyzji państwa, a nie naturalnie
zapisanych w chmurach praw własnościowych. To państwo definiuje zakres
prawa własności i wymusza za pomocą pały jego stosowanie. Część
liberałów powiada, że “prawo własności jest święte”. Pomijając religijny
odjazd zawarty w tym twierdzeniu, nie zasatanawiają się najczęściej
nawet, że form definicji “prawa własności” może być wiele. Dlaczego więc
przyjęto taką definicję jaka jest, a nie inną? Ponieważ ta właśnie
służy możnym tego świata w utrwalaniu swojej władzy politycznej i
gospodarczej nad nami drobnymi żuczkami.
Dodatkowo w przypadku
dziedziczenia ujawniają się luki logiczne zawarte w ideologii
stanowiącej rzekomy fundament obecnego systemu. Że każdy doszedł do
majątku dzięki własnej pracy, albo może dojść. To bardzo
indywidualistyczna koncepcja. Często stawiana w opozycji do
“kolektywizmu”. Problem w tym, że dziedziczone majątki nie powstały w
wyniku pracowitości czy przymiotów jednostki, ale kolektywu jakim jest
rodzina. W obronie dziedziczenia bez żadnych ograniczeń majątków
rodzinnych “indywidualiści” nagle zamieniają się w najbardziej
agresywnych “kolektywistów”. Wszak to kolektyw rodzinny przekazuje
spadkobiercom majątek do którego spadkobiercy w ogóle żadną pracą nie
doszli. Brak logiki jest tak duży w tym, że część co bardziej łebskich
liberałów ma od dawna z tym problem, a nawet niektórych, rzadko
spotykanych, ale jednak miliarderów. Stąd pojawiają się czasem dramy w
rodzinach, kiedy bogacz w pierwszym pokoleniu stwierdza, że nie przekaże
majątku swoim potomkom, których uważa za “nierobów”. Sam trzymając się
ideologicznego mitu o dochodzeniu do majątku własną pracą czuje, że “coś
tu nie gra”. I awantura o testament gotowa.
To po prostu nie ma
sensu i nijak się nie skleja. Ale te bajki powstały oczywiście po to,
żeby utrzymywać takich jak my na dole w przeświadczeniu, że każdemu się
należy to co ma. Nawet jeśli do majątku doszedł w niejasnych
okolicznościach, dzięki pracy innych, a nie własnej wyłącznie. Dlaczego
tak jest? Ponieważ większość ludzi nad tym się nie zastanawia wcale. Ot,
żyją wśród magicznych pojęć ideologicznych jak “prawo własności”, w
ogóle ich nie problematyzując.
A skoro myślenie boli, więc lepiej
zaatakować kogoś personalnie, że “chciwy lewak chce przejąć majątek
Kulczyków [ZOBACZ JAK OSTRZY GILOTYNĘ]”. Cóż. Każdy system opiera się
nie tylko na nagiej przemocy, ale przede wszystkim na ciężkiej obróbce
ideologicznej. Kler kiedyś tak obrabiał chłopów pańszczyźnianych z
ambon, dzisiaj mamy speców od pr, polityków, prawników i cały tabun
mędrków zwanych publicystami.