Sukces rządu w rozwoju polskiej gołoty biznesowej

close up of human hand Photo by Pixabay on Pexels.com

Rząd osiągnął „sukces”, jeśli chodzi o przekształcanie pracowników w „mikro Bezosów”. W ciągu ostatniego roku przybyło aż 100 tysięcy mikrofirm.

Jak osiągnął ten doskonały wynik? To proste. Rząd zaliczył tzw. przedsiębiorców do grupy „potrzebujących”, a więc wymagających wyjątkowego wsparcia. Robi więc wszystko, żeby samozatrudnienie wyglądało na pozornie bardziej „atrakcyjnie” niż umowa o pracę. Zwłaszcza atrakcyjne dla kapitału, który ryzyko i koszty działalności przerzuci na pracownika przekształconego w rzekomo „niezależnego biznesmena”.

Kandydaci prześcigają się wręcz w pomocy tym „najbardziej potrzebującym” (wiadomo wszak, że to nie przykładowo osoba z niepełnosprawnościami jest najbardziej potrzebująca w Polsce, ale „przedsiębiorca”). Trzaskowski np. powiedział ostatnio „Mam nadzieję, że efektem prac rządu będzie nowy pakiet wsparcia przedsiębiorców”. Nawrocki też zapowiedział rozmaite „ulgi dla przedsiębiorców”. O Mentzenie nawet nie muszę wspominać. Pracownicy niemal w ich opowieści nie istnieją.

A nie oszukujmy się, większość z tych mikrofirm, to po prostu pracownicy, tylko bez ochrony Kodeksu Pracy, płatnych urlopów, wyższych emerytur, czy korzystniejszego dla nich, w przypadku sporów, Sądu Pracy.

Dochodzi do tego w Polsce kult „przedsiębiorczości”, który z przedsiębiorczością niewiele ma wspólnego. To raczej radość z nadania swego rodzaju „szlachectwa” przez państwo w formie papierka potwierdzającego zarejestrowanie działalności. Sam ten fakt w oczach własnych i otoczenia podnosi „prestiż” danej osoby. Choćby robiła dokładnie to samo dla tego samego kapitalisty, co wcześniej. Ale państwo potwierdza, że od momentu rejestracji jest już „przedsiębiorcą”, czyli dołączyła do „elity” i może zacząć mówić o tym, że trzeba zabrać tym i owym „socjal”, na który przedsiębiorcy, tacy jak on, ciężko pracują. Ponieważ w Polsce pracują wyłącznie „przedsiębiorcy”. Reszta symuluje pracę.

Po drugie, kapitalizm nie daje żadnych realnych dróg uwolnienia się z kieratu. Oferuje wyłącznie różnego rodzaju fantazje o autonomii w postaci „samodzielniej działalności”. Ludzie mają, co całkowicie zrozumiałe, dość szefów nad sobą, więc sądzą, że rejestrując działalność, zyskają więcej swobody. Czasem tak bywa, ale znacznie częściej stają się w jeszcze większym stopniu zależni od humorów zatrudniającej ich firmy. Ponieważ nie wiążą jej już zasady wynikające z kodeksu pracy, czy ochrony ze strony związków zawodowych, pracownik może zostać np. zwolniony w każdej chwili, nawet bez dnia wypowiedzenia.

Jednoosobowe działalności, podobnie jak umowy zlecenia i umowy o dzieło, zostały stworzone dla rozmaitych rzemieślników, „wolnych strzelców”, którzy wykonują zadania dla wielu podmiotów. Tymczasem u nas to zaczęło degenerować w zastępowanie umów o pracę za pośrednictwem JDG, czy umów tzw. śmieciowych, wmawiając ludziom, że stają się „przedsiębiorcami” równymi ekonomicznie szefowi firmy, która ich zatrudnia. Przechodzą na „B2B”, więc teraz mają czysto biznesowe relacje.

Trudno więc, żeby taki „biznesmen” buntował się przeciwko „wyrokom kapitalizmu”, skoro sam już rzekomo dołączył do wybrańców i stał się „kapitalistą”. Dlaczego więc ma dążyć do wzmocnienia np. związków zawodowych, skoro dany pracownik jest, zgodnie z państwowym papierkiem, od teraz „właścicielem firmy”?

Wówczas zrozumiałe staje się to, dlaczego lewicowe rozwiązania są tak mało popularne, a rośnie poparcie dla tworów typu Konfederacja, które jawnie stoją po stronie biznesu. Przecież większość albo już jest na JDG, albo marzy, żeby dołączyć do tego „stanu szlacheckiego”, więc popierają najzwyczajniej „swoją partię”, która wyraża ich wyobrażone interesy.

Tę fantazję utrzymuje cała ideologia obecnie panująca, która wytworzyła takie, a nie inne podmioty. Lata obróbki ideologicznej w szkołach, mediach (także społecznościowych) spowodowało, że większość ludzi w tym kraju popiera rozwiązania, które służą biznesowi. Wspierają to także rozwiązania prawne, bo to państwo tworzy ramy dla tego, co się dzieje. To ono jest od dziesiątków lat w awangardzie wprowadzania tych zmian.

Alternatywa jest niemożliwa do pomyślenia i objęta cenzurą, bo jak wiadomo kończy się „Koreą Północną i gułagiem”. Więc ludzie szukają rozwiązań, które „są do pomyślenia”, a wręcz są powszechnie chwalone i szanowane. Trudno więc im się dziwić, że z ich perspektywy „ucieczka w fantazję biznesową” wydaje się rozsądna.

Teraz to tylko przyspieszy, bo wchodzą nowe pokolenia, wychowane już w 100 procentach w ramach tego systemu i będą wybierać coraz bardziej odjechanych ideologicznie polityków.

Będą domagać się przyspieszenia, bo okazuje się, że samo przejście na JDG jednak nie daje tej upragnionej wolności, nie daje nawet jakichś wielkich pieniędzy. A że w obecnym reżimie ideologicznym nie wolno pomyśleć, że za ten stan rzeczy nie odpowiada papierowa forma umowy, ale realne stosunki społeczne, stosunki władzy w ramach systemu kapitalistycznego, zaczyna się szukanie innych przyczyn. A te przyczyny podsuwają już rozmaite środowiska probiznesowe: za dużo „socjalizmu”.

Dlatego trzeba popierać coraz bardziej radykalne rozwiązania liberalne w gospodarce, bo jak wreszcie dojdzie do pokonania „socjalizmu”, wszyscy będą bogaci i wolni. Jak wiemy jednak z historii ostatnich 30 lat, w gospodarce ich zdaniem zawsze jest „za dużo socjalizmu”, więc ten proces nigdy się nie kończy i zawsze jest na co zrzucić winę za ekscesy kapitalizmu.

Więc będą demontować zabezpieczenia socjalne, kodeks pracy, prawo lokatorskie, itd. I jeszcze gwałtowniej tępić wszelkie lewicowe propozycje. Nawet te najłagodniejsze.

W tym sensie jesteśmy już bardzo „amerykańscy”. Problem w tym, że bez tego, co w Ameryce ewentualnie pozytywne, czyli zdolności do samoorganizacji, która by to amortyzowała.

To się po prostu musi wypalić do końca, a ten walec przetoczyć aż do końca. Aż do pełnego ujawnienia konsekwencji tego systemu.

Xavier Woliński