Trzeba było się ubezpieczać?

— To jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda ciągle jest mało powszechna — to jest komunikat Włodzimierza Cimoszewicza, premiera w czasie wielkiej powodzi 1997 roku, który był początkiem końca potęgi partyjnej Lewicy w tym kraju i symbolem coraz większego odklejenia od rzeczywistości polityków.

Dzisiaj nikt już się nie odważy tego powiedzieć wprost, ale gdzieś to krąży w medialnych sugestiach. Tymczasem w wyniku tegorocznej powodzi coraz więcej pojawia się sygnałów o tym, że ubezpieczyciele nieszczególnie palą się do wypłat.

Właścicielka domu spod Lądka-Zdroju, ze wsi Stojków, który został zalany niemal całkowicie, dowiaduje się od ubezpieczyciela, że odszkodowanie, jakie dostanie to 85 tysięcy, choć dom był ubezpieczony na milion złotych. A to i tak po negocjacjach, bo najpierw chcieli dać 40 tysięcy. Sam remont wyniesie ok. półtora miliona według wstępnych szacunków.

Ze zrujnowanych przez powódź Głuchołaz także dochodzą dramatyczne historie osób, którym ubezpieczyciele próbują wciskać jeszcze mniejsze grosze, albo odwlekają swoją wizytę o kilka tygodni.

Ludzie stoją w zrujnowanych domach i nie wiedzą, co robić. – Umowy zawierają nieprecyzyjne sformułowania, mówiące na przykład, że nieruchomość ubezpieczana jest od „ognia i innych zdarzeń losowych”. Na logikę powódź jest takim zdarzeniem losowym, ale ubezpieczyciele próbują tak obejść przepisy, by stwierdzić, że tak nie jest — opowiedział w rozmowie z Onetem jeden z miejscowych prawników, który zajmuje się tematem.

Poszkodowanym przez wodę mieszkańcom mecenas zaleca pobieranie z urzędu gminy zaświadczeń dla powodzian. — To może się przydać, bo dekada mojego doświadczenia z ubezpieczycielami podpowiada mi, że są zdolni wmawiać nawet, że w Głuchołazach nie było wcale powodzi — radzi.

Niektórzy ubezpieczyciele żerują też na desperacji ludzi, którzy potrzebują pieniędzy już, bo idzie zima. Dlatego chodzą i nakłaniają ich, żeby przyjęli np. 3 tysiące złotych, albo mniej i na tym koniec.

Tak właśnie wygląda sytuacja, kiedy złoży się swój los w ręce prywaciarzy. Niejeden z nas mógłby przecież opowiedzieć swoje historie, jak wyglądało uzyskanie jakiegokolwiek sensownego odszkodowania od prywatnego ubezpieczyciela, choć rzetelnie płaciło się czasem niemałe składki.

Tymczasem takich katastrof, klęsk żywiołowych i generalnie problemów będzie coraz więcej. I w coraz większym stopniu kapitał będzie próbował przerzucić koszty ryzyka na nas wszystkich. Robi tak przecież od zawsze pod postacią prywatyzacji zysków i uspołeczniania kosztów.

Według kapitalistycznej logiki wszyscy mamy ponosić ryzyko indywidualnie, choć problemy mają charakter systemowy i wynikają pośrednio lub bezpośrednio z tego, jak ten system gospodarczo-polityczny funkcjonuje.

Stąd też kapitałowi potrzebna jest ta opowieść, że kryzys klimatyczny to nie ich wina i że to nie jest problem wywołany przez człowieka, bo inaczej w końcu ktoś mógłby wystawić im słony rachunek. Zawsze znajdzie się jakiś usłużny publicysta, który będzie głosił takie pomysły.

Bowiem gdyby przyznali, że za kryzys klimatyczny, a więc za coraz częstsze kataklizmy w rodzaju powodzi, odpowiadają przede wszystkim wielkie firmy (w tym także te państwowe), nie dałoby się utrzymać dalej opowieści o „kowalach własnego losu” i indywidualizować zbiorowych problemów.

Xavier Woliński