Jacek Żakowski opublikował żenujący moim zdaniem tekst na temat tzw. „afery Lisa”.
Typowa, niestety, obrona ludzi elit przez ludzi elit. W pierwszej część tekstu sugestywne przedstawił tak sytuację, żeby zasiać wątpliwości względem intencji i rzetelności doświadczonego dziennikarza śledczego. Bez wątpienia rozmaici „silni razem” i cała ta libkomasa to podchwyci.
Wymowny jest fragment: „My – dziennikarze – naszą lekkomyślnością, naiwnym braniem plotek i pomówień za fakty, fałszywą interpretacją faktów, brakiem profesjonalizmu, uleganiem moralizatorskiej presji i środowiskowym histeriom zniszczyliśmy wielu niewinnych ludzi – lekarzy, biznesmenów, polityków, dziennikarzy, ekspertów”.
Nie ma w tej litanii zwykłych pracowników. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Pracownica została przez takiego czy innego naczelnego zwolniona, na przykład nieznana szerzej z nazwiska korektorka, a on by ogłosił, że zachowywała się względem niego źle, to czy ktokolwiek wpływowy zacząłby podważać jego słowa? Czy libkomasa by stanęła w jej obronie? Zaczęłaby pisać, że „nie oceniajmy zbyt pochopnie”, bo już „wiele karier zwykłych pracowników zostało złamanych przez fałszywe oskarżenia szefostwa”. No nie. W ogóle nie byłoby tematu i jeszcze rzuciliby się na tę pracownicę, znaleźli jej adres i zaczęli wysyłać bluzgi, że obraża Pana Obrońcę Demokracji na zamówienie Wiadomo Kogo. Zwolnił, to znaczy musiał mieć powód i po co drążyć temat?
No, ale tu zwolniono kolegę, więc można stosować różnego rodzaju zasłony dymne i środki przeciwbólowe. Gdzieś po drodze sam Żakowski przyznaje, że „według jego researchu” nie wszystko prawdopodobnie działo się w Newsweeku prawidłowo, dlatego udział Lisa w „trzódce Żakowskiego” w Tok FM zostanie zawieszony… A potem wraca do tego, że jego „research” wykazał, że „opinie moich rozmówców z redakcji „Newsweeka” są krytyczne, ale zróżnicowane. W żadnym razie nie układają się w tak prosty akt oskarżenia, jaki opublikowała WP”.
Wicie-rozumicie, komentator polityczny, kolega oskarżonego, wypytuje ludzi i dostaje niejasne odpowiedzi. I to jest to samo co praca dziennikarza śledczego. Z całym szacunkiem, ale to jakbym ja wam opowiadał, że nagle zrobiłem „śledztwo dziennikarskie”, bo sobie z kimś porozmawiałem. Mimo że nie mam w tym żadnego doświadczenia, bo zajmuję się raczej analizą i publicystyką. Mam dość pokory w sobie, żeby przyznać, że jednak praca dziennikarza śledczego wymaga innych narzędzi oraz innego doświadczenia niż pisanie na tematy polityczno-gospodarcze.
Żakowski napisał, że „istotny jest kontekst. Gdybyśmy żyli w którymś z państw nordyckich lub germańskich, gdzie debata publiczna jest bardziej zrównoważona i przestrzegane są wyższe standardy dziennikarskie, może bym zareagował inaczej”. Tak, gzie indziej panie to można robić śledztwa dziennikarskie, u nas od razu wiadomo, że to na zamówienie polityczne. Chociaż coś było „na rzeczy”, ale na pewno nie tak jak panie w tej Skandynawii całej.
To jest po prostu nic innego niż obrona swojaków, ludzi ze świecznika bronią „znanych dziennikarzy i biznesmenów” (chyba że są z wrogiego konglomeratu, to wtedy nie). Ponieważ nieznaną dziennikarką nikt by się tam ze świecznika publicystycznego nie przejął. Znani z tego że bronią znanych kolegów. Nie ważne co tam nawywijał. Ile już takich przypadków było? Może już czas powiedzieć dość?
Xavier Woliński