Wojny kulturowe prawicy

Protest antyaborcyjny pod kliniką w San Francisco Bay Area, 1986. Foto: Nancy Wong

Prawica lubi narzekać na „wojny kulturowe”. Problem w tym, że sama je świadomie rozpętała.

To nie „sojalewactwo” odpowiada za skierowanie uwagi na kwestie „kulturowe”, ale amerykańska konserwatywna prawica, a zwłaszcza ultrabogaci jej sponsorzy. Celem stali się bardzo religijni, ale niezbyt zamożni biali mieszkańcy USA. Oni mieli stać się parawanem, za którym multimilionerzy mają się schować, by udawać „przyjaciół ludu”. Dawny prostacki nacjonalizm i antykomunizm spod znaku makkartyzmu przestał w latach 60. działać.

Pierwszym tematem stała się aborcja, która do połowy tego wieku nie budziła aż takich emocji, jak obecnie. Prawica, żeby pozyskać wyborców z dotychczas dla nich niedostępnych często grup społecznych, rozpętała histerię w kwestii „życia poczętego”. Czym bowiem jest twój interes ekonomiczny w kontekście życia i śmierci „dzieciątek”? Na tę kampanie poszły worki z kasą z zasobów miliarderów.

Potem to dotyczyło kolejnych kwestii, takich jak teorie spiskowe, w rodzaju „antyszczepionkowizmu”, walki z rzekomym zagrożeniem ze strony „marksizmu kulturowego”, potem przekształconego w rzekome straszne zagrożenie ze strony „woke” (co sprowadzało się do cytowania i nagłaśniania jakiegoś szokującego konserwatywne duszyczki wpisu na niszowym koncie na Twitterze).

Szczególnie ta propaganda oddziaływała na religijną część białej klasy pracującej, w której tożsamość kulturowo-religijna zwyciężyła względem tożsamości klasowej. Dopiero retrospektywnie zaczęto tworzyć pseudeokonomiczne koncepcje próbujące odpowiedzieć na pytanie dlaczego klasa pracująca głosuje na konserwatystów, którzy z kolei głosują wbrew jej interesowi.

Jak głosują? Wystarczy spojrzeć na „Scorecard” prowadzony przez centralę związkową AFL-CIO (niezbyt zresztą radykalną). Praktycznie wszyscy parlamentarzyści republikańscy otrzymują tam wynik w okolicy zera, jeśli chodzi o poparcie dla spraw dla klasy pracującej istotnych.

Dotyczy to także ewentualnego wiceprezydenta przy Trumpie JD Vance’a, który potrafi pisać łzawe, nostalgiczne historyjki o „dawnych czasach” i dorastaniu w Pasie Rdzy oraz białych Amerykanach z klasy robotniczej, ale w praktyce to służy jedynie celom kampanijnym. Stary numer jak świat: „Patrzcie, jestem jak wy”. To, że wysługuje się swoim obecnym nadzorcom z klasy wyższej i głosuje zgodnie z ich interesem, a przeciwko interesowi nie nostalgicznej przeszłości, ale dzisiejszych robotników z krwi i kości, nie ma przecież znaczenia. Musicie chłopaki poświęcić dobrobyt swojej rodziny dla walki z aborcją i „łołkiem”.

Nie zaczęło się to wcale od Trumpa. Poparcie białych przedstawicieli klasy pracującej w USA dla niego jest niemal identyczne jak w czasach Reagana, znanego „czempiona praw pracowniczych”. Trump żadnego nowego cudownego klucza nie znalazł.

Nie dziwne więc, że najbardziej świadoma część klasy pracującej, czyli ta uzwiązkowiona, która ma kontakt np. z prasą związkową, w większości nie głosuje na konserwatystów. Nie głosują też w większości „kolorowi” pracownicy, zazwyczaj w ogóle pomijani w tych dyskusjach.

Nie umniejsza to kunktatorstwa Demokratów. Faktycznie jest to wojna domowa w łonie elit, w której ludzie z klasy pracującej i „bidoki” są wykorzystywani jako mięso armatnie. Nie da się jednak w żaden sposób logicznie przekonywać, że Republikanie reprezentują jakiś interes klasowy pracowników najemnych. Interesują zaś interes klasowy bogaczy, jednocześnie wtłaczając klasę pracującą w wojnę kulturową.

Niestety tożsamość klasowa w obecnych czasach ma się słabo. Tożsamości narodowe i religijne okazały się silniejsze. Do czego przyczyniła się i wykorzystuje prawica.

Xavier Woliński