Dzisiaj się dowiedziałem, że jestem sponsorowany najpewniej przez
Putina. I co ciekawe, tym razem ten zarzut nie padł ze strony fanatyka
PiS, ale frakcji wręcz przeciwnej. Poszło o tekst krytyczny w stosunku
do wizji publicystycznych Jana Hartmana w Polityce.
No, więc
kiedy ośmielam się krytykować PO i koterię z nimi związaną, jestem
sponsorowany przez Putina. Kiedy krytykuję PiS, to albo przez Putina,
albo przez Sorosa. Kiedy Konfederację to przez Niemców albo Tel Awiw.
Kiedy krytykuję Lewicę, to przez PO jestem sponsorowany. Itd. itp.
Ruble, euro i szekle podobno płyną do mnie szerokim strumieniem.
Problem w tym może właśnie, że przez nikogo nie jestem sponsorowany.
Część osób zauważyło, że przesadnie wręcz dbam o niezależność swoich
poglądów, i stąd unikam uczestniczenia w koteriach
towarzysko-polityczno-finansowych. Głównie obracam się wśród aktywistów i
aktywistek, które no jakby to powiedzieć, krezusami nie są. Więc z tego
powodu nie mam funduszy, żeby rozwinąć projekt, a mam kilka pomysłów
wciąż w zalążkowej formie istniejących.
Na przykład chciałbym
mocniej rozwinąć projekt podcastów i innych form niż czysty tekst.
Chciałbym częściej móc wjeżdżać na różne lewackie eventy, akcje i
debaty, żeby je nagrywać, czy przeprowadzać rozmowy. Być “uszami i
oczami” dla osób, które być akurat gdzieś nie mogą. Chciałbym po prostu
rozwijać krok po kroku lewacką obecność w Internecie i może kiedyś
doprowadzić do takiej sytuacji, że z tego wyłoni się coś wieloosobowego,
jakaś redakcja, która odbije część sieci z rąk prawicy. Brakuje mi
wielu rzeczy, ale akurat na niedobór kreatywności nigdy nie narzekałem
specjalnie ;-).
Ale to są marzenia. Nigdzie się nie przytuliłem, bo lubię pisać to co
mam w głowie, a nie to co się opłaca pisać i ciągle kogoś irytuję :-D.
Nie wiem jak wy, ale są publicyści, których lubię czytać albo z nimi
rozmawiać właśnie dlatego, że się z nimi często nie zgadzam, ale
inspirują mnie do myślenia, do spojrzenia na rzecz z innej strony, albo
zbudowania własnej argumentacji. Tymczasem wydaje mi się, że zapanował
jakiś trend na jednomyślność. Że jak lewica, to idziemy zwartym krokiem.
Jak nie lubię PiS, to muszę popierać Kidawę itd. Nie nadaję się do
bycia żołnierzem jakiejś frakcji politycznej. W działalności “w realu”
oddałem swoje siły “ludowi”, tzn. wyzyskiwanym pracownikom albo
lokatorom. I to jest jedyna “koteria” jaką mam.
No, więc jedyne
“koterie” z jakimi się związałem nie śmierdzą groszem, a te pieniądze
które mają wydadzą, słusznie, raczej na obronę przed sądem, albo pomoc
materialną, a nie lewackie media.
Tylko co robić, żeby wyrwać się
z tej zależności od mediów liberalnych i obronić przed zalewem
propagandy prawicowej w internecie? Może należałoby tworzyć wirtualne
“koterie”, które wspierałyby takie projekty finansowo? Lepiej jednak być
zależnym finansowo od swoich czytelniczek i czytelników niż od możnych
sponsorów, którzy dają, ale za cenę poddania się określonej narracji,
która zawsze ogranicza wyobraźnię. To jest ideał dziennikarstwa o którym
przeczytacie w podręcznikach na ten temat. Tylko jak do tego
doprowadzić? Czy ludzie w ogóle chcą płacić na takie projekty, które
mogą się rozwijać organicznie czy raczej wolą czekać aż faktycznie jakiś
Soros lewacki się pojawi i od razu kupi nam jakąś telewizję (ja bym
wolał radio, panie Soros :-))?
Co robić?
Xavier Woliński