Tamtej nocy byliśmy już pewni, że będzie wojna. I że także Polska weźmie w niej udział. Czuwaliśmy w biurze naszej „zielonej” organizacji i przygotowywaliśmy antywojenne teksty. Umówiliśmy się z innymi, że w dniu wybuchu organizujemy manifestację.
20 lat temu USA wraz z „koalicją chętnych” dokonały inwazji na Irak. Zawsze widok bomb rozświetlających nocne niebo metropolii jest czymś nierzeczywistym, choć efekty są bardzo realne. Tym razem padło na Bagdad, ale nie pierwszy i nie ostatni to taki krwawy spektakl.
Mówiliśmy podczas manifestacji, tej i wielu następnych, że nie da się „wolności wprowadzać na obcych bagnetach”. Że wywoła to chaos i śmierć wielu ludzi. Nie wiedzieliśmy wówczas jeszcze, że będą to setki tysięcy ofiar, które by żyły, gdyby nie ta „szarża” amerykańskich neokonserwatystów.
Mówiliśmy, że nie ma dowodów na to, że reżim Saddama posiada jeszcze jakąkolwiek broń masowego rażenia. Został skutecznie rozbrojony podczas pierwszej wojny. Nie ważne. Władze USA twierdziły, że broń jest i mają na to dowody, więc polska prasa wierzyła w to, co mówi samozwańczy „światowy policjant”. Prasa zachodnia, w tym zwłaszcza spora część brytyjskiej, francuskiej i niemieckiej miały jednak poważne wątpliwości, a ich dziennikarze śledczy informowali, że najprawdopodobniej to jest kłamstwo.
Wówczas ujawnił się neokolonialny status zarówno naszych polityków, jak i większości prasy. Podczas gdy lewicowo-liberalny Guardian nawoływał na pierwszej stronie do protestów (przeciwko „lewicowemu” rządowi Blaira, warto dodać) i ujawniał zbrodnie i złodziejstwo jakich dopuszczały się potem przez lata władze okupacyjna, zamknięte niczym w bunkrze w Zielonej Strefie, nasze media, w tym i te rzekomo „lewicowo-liberalne”, długo jeszcze po prostu przepisywały wypowiedzi rzeczników Pentagonu i administracji Busha.
A potem było jeszcze gorzej. Ten neokolonialny status Polski utwierdził się w haniebnej decyzji, żeby CIA mogło tutaj instalować sobie katownie, w których torturowano podejrzanych ludzi. W USA tego nie mogli robić, bo wiecie „prawo nie pozwala” i w ogóle „jakby to wyglądało”. W dzikim kraju takim jak Polska jednak jak wiadomo żadne prawo nie ma znaczenia, więc można. Czemu nie?
To, że Polska w tym wszystkim brała udział do dzisiaj napawa mnie obrzydzeniem. Protestowaliśmy, ale oczywiście było nas za mało, bo kogo interesuje jakaś „odległa wojna”. To tak dla przypomnienia dla zdziwionych tym, że kraje na innych kontynentach są mało zainteresowane wojną, która teraz toczy się w Europie.
Z tego wszystkiego, z tego chaosu wyłoniły się takie organizacje jak ISIS. Zamiast „pokonać terroryzm”, jeszcze go wzmocnili i dodali mu jeszcze więcej ideologicznych uzasadnień. Nic nie wyszło z wielkich wizji i planów. Poza „terapią szokową” w gospodarce. Tutaj na prywatyzacji niektóre korporacje zarobiły miliardy.
A zwykli ludzie oczywiście żyli w biedzie i strachu. Czego się bali? Guardian opublikował właśnie relacje ludzi żyjących pod okupacją:
„Nasz dom znajduje się w rejonie Ameriah, w pobliżu autostrady wiodącej do lotniska. Mój ojciec został tam zamordowany przez amerykańską piechotę morską, która celowo celowała w niego z ciężkiego karabinu maszynowego zamontowanego na ich Humvee.
Usłyszał ciężką strzelaninę i wyszedł pomóc dzieciom naszych sąsiadów bezpiecznie dostać się do ich domów, ale został postrzelony tuż za naszą bramą i natychmiast zmarł.
Wtedy do naszego domu przyjechały siły amerykańskie i po przeszukaniu oczywiście nic nie znalazły – byliśmy tam tylko my, jego rodzina.
Kiedy ze wszystkich dokumentów i zaświadczeń zorientowali się, że całe życie był naukowcem, który nawet studiował w USA, zmienili swoje stanowisko. Zaproponowali nam 10 000 dol. odszkodowania, ale odmówiliśmy, ponieważ zamordowali go z zimną krwią, mimo że próbował tylko pomóc dzieciom” – wspomina syn Wathik Showkat.
Inna relacja: „Na początku 2004 roku żołnierze amerykańscy wtargnęli na moje podwórko i aresztowali mnie i innego rolnika. Zabrali nas do więzienia na lotnisku w Bagdadzie na dwa tygodnie przesłuchań. Skupili się na tym, czy znałem jakichś bojowników lub miałem z nimi jakieś kontakty. Nic nie znaleźli, ale i tak wysłali mnie do Abu Ghurajb.
Później dowiedziałem się, że zostałem aresztowany na podstawie fałszywego oskarżenia człowieka mającego dobre kontakty z armią amerykańską, który chciał przejąć mój biznes. Powiedział, że współpracuję z powstańcami, więc wysłali mnie do więzienia.
W Abu Ghurajb byłem torturowany bez żadnego przesłuchania. Strażnicy zrobili to dla własnej rozrywki” – wspomina Abu Omar al-Timimi. „W końcu zwolnili mnie bez postawienia zarzutów pod koniec 2005 roku i dali mi tylko 20 dolarów”.
Takich relacji i wspomnień w ciągu ostatnich 20 lat czytałem mnóstwo. Amerykanie początkowo nawet przez część Irakijczyków byli witani jak wyzwoliciele od dyktatury Saddama, ale nastrój ulicy zmienił się dość szybko, kiedy się okazało, że zachowują się jak zwykli okupanci. Stąd wyłonił się ruch oporu i działania zbrojne.
Dziś trudno uznać władze Iraku za „bliskich sojuszników USA”. Każdy kto by chciał utrzymać władzę i wypowiadałby się pozytywnie o amerykanach i ich sojusznikach szybko straciłby władzę. To świadczy chyba mocniej o tym, co oni tam wyrabiali, niż tysiące słów.
Zresztą to bardzo dziwna „demokracja”, którą chcieli tam wnosić dowodząc nalotami z amerykańskiej bazy lotniczej w Katarze, znanym przecież z „demokracji i poszanowania praw człowieka”.
Mimo że robiliśmy wszystko co w naszej mocy, nie udało się powstrzymać kolejnej bezsensownej wojny. W pewnym momencie organizowaliśmy manifestacje co tydzień, próbowaliśmy kontrować bzdury drukowane w głównonurtowej prasie, nagłaśniać zbrodnie itd. Nic to nie dało. Dopiero potem, po paru latach niektórzy korespondenci wojenni zaczęli wracać i świadczyć o tym, że okupacja Iraku nie wyglądała tak słodko, jak się wydawało z biur w Waszyngtonie i Warszawie.
Nie ma sprawiedliwych wojen napastniczych. A tę szczególnie teraz lubią wykorzystywać niektóre kraje do uzasadnienia swoich napaści. Skoro oni mogli, to my też możemy „wyzwalać”. Prawda?
Xavier Woliński