Czasem spotykam się z opinią, że jestem zbyt surowy dla tzw. „klasy średniej” (choć, jak pisałem wczoraj mam generalny problem z tym pojęciem, z jego nadmierną elastycznością i niejasnością). Podobno nie próbuję rozumieć, że ktoś może autentycznie cierpieć nie mogąc dwa razy do roku wyjechać na narty w Alpy czy musząc samemu pozmywać naczynia albo musząc ograniczyć grę w tenisa. Nie rozumiem, że inflacja dotyka także ich, a nie tylko „roboli” i „biedaków”. Jestem nieczuły i niewrażliwy.
Ano, nie wgłębiam się w egzystencjalne problemy tego rodzaju, choć niewątpliwe mogą być niewygodne dla jednostek. Np. nie wątpię że nawet osoby z klasy wyższej czują niewygody, np. Musk bez wątpienia czuje lęki egzystencjalne. Np. wiele jego działań można wytłumaczyć panicznym, choć nie wiem czy uświadomionym, lękiem przed śmiercią.
Dlaczego więc nie pochylam się nad niedolą w miarę zamożnych osób, którzy może mają swoje nieszczęścia, ale starcza im do pierwszego i to nawet z górką? Po pierwsze, ponieważ to nie jest darmowa grupa terapeutyczna dla zamożnych. Po drugie, bo o tych cierpieniach w nadmiarze możemy poczytać sobie w mainstreamowych mediach, które nieproporcjonalnie dają widzialność tej konkretnej mniejszości.
Świadomie zdecydowałem się koncentrować na problemach tych, których problemy są raczej marginalizowane w mainstreamie, gdzie bardziej eksponowane są problemy zamożniejszej mniejszości społeczeństwa. Kiedyś to było dla lewicowca oczywistością, dzisiaj trzeba tłumaczyć, bo pojęcie „lewica” straciła swoje pierwotne znaczenie. Dla niektórych to jakaś hipisowska ideologia, gdzie mamy się „pochylać” nad problemami i biednych i bogatych i koncentrować na fakcie, że „wszyscy jakoś cierpimy”. Mnie jednak ciągle się wydaje, że jednak jeśli ktoś ma na głowie problemy ekonomiczne, to z nich w dużym stopniu biorą się lęki i problemy z dobrostanem nie tylko psychicznym.
No więc sądzę, że osoby, które zarabiają nieźle i mieszkają w dużych miastach, mają zafałszowany obraz kraju w którym żyją. Sądzą, że skoro oni i ich znajomi zarabiają nieźle, to dzieje się tak w większej części kraju. Owszem, w Polsce nie jest tragicznie, jesteśmy jednak tutaj częścią tej zamożniejszej części świata i na masową skalę nie dotyczą ludzi w tym kraju takie problemy, jak dostęp do wody zdatnej do spożycia (a to jest problem dotykający setek milionów ludzi na świecie). Ale nie oszukujmy się, dysproporcje cywilizacyjnej niemal wagi pomiędzy Warszawą a prowincjonalnym miastem i wsią są bardzo duże. Zwłaszcza w kwestii ekonomicznej, dostępu do zasobów, komunikacji itd.
To jest tak ogromna różnica w percepcji, że czasem wydaje mi się, jakbym rozmawiał z ludźmi żyjącymi na różnych planetach. Wczoraj ktoś nie chciał wierzyć jak podawałem medianę zarobków w Polsce. To nie możliwe, te dane są na pewno fałszywe, a ludzie, także robotnicy, lekko w Polsce mogą zarobić 10 tysięcy (bez nadgodzin, bo to istotne). Problem w tym, że to raczej osoby z tzw. „klasy średniej”, czyli urzędnicy, politycy, dziennikarze, kształtują politykę gospodarczą podług swoich wyobrażeń.
Kiedyś tzw. lewica miała ambicję wprowadzać „głos pozbawionych głosu” do debaty publicznej. Dzisiaj także tutaj widać rozmaite rozbieżne opinie, bo sami przecież w ogromnej większości politycy czy aktywiści lewicowi (a także ci, którzy aspirują do zastąpienia lewicy np. „socjalkonserwatyzmem”) pochodzą z „klasy średniej” i podzielają generalne wyobrażenia o świecie tej grupy. Co najwyżej „pochylają się nad problemami”, ale często wychodzi z tego klasośredniowy paternalizm utrwalający hierarchię dziobania w tym kraju. To dotyczy całej sceny politycznej. Polityk, inteligent z domku jednorodzinnego w sercu Warszawy „reprezentuje” głos „ludu” – to jest maksymalna chyba granica wyobraźni. Bardzo rzadko zdarza się sytuacja, kiedy głos zyskują same osoby z tzw. „klas ludowych”, jak się ostatnio modnie mówi.
„Wykluczeni” zaś stali się jakimś zamiennikiem „klasy pracującej” w klasośredniowym dyskursie. Owszem, jest ona wykluczona z władzy ekonomicznej, ale niekoniecznie „wykluczona” w rozumieniu „wykluczenia społecznego”. Niekoniecznie „przymiera głodem” (stąd też przesadne koncentrowanie się w dyskusji na samych „zarobkach”) i nie chodzi w „podartych łachmanach”. To raczej obrazuje pragnienie osób z klasy średniej, żeby „wykluczyć” klasę pracującą z gry politycznej. To znaczy widzieć ją jako niezdolną do wkroczenia na scenę w formie samodzielnej siły polityczno-organizacyjnej. Muszą być wszak „pasterze”, którzy dbają o niesamodzielnych „wykluczonych”.
Wciąż więc ten obraz psują np. związki zawodowe, które choć próbują mimo że niejednokrotnie przejęły niestety formy działania właściwe dla klasy średniej (biurokratyzm, paternalizm), wciąż pokazują, że jednak pracownicy potrafią coś więcej niż pełnić rolę magicznego „wykluczonego” nad którym należy się „pochylić”. A na pewno przypominają, że nie zawsze było tak jak teraz. Że ten ruch ma swoja własną historię i praktykę działania.
Mam nadzieję, że teraz moja perspektywa jest bardziej zrozumiała. Nigdzie się nie ruszyłem „z dołów” do „góry”, żeby nie tracić tego punktu widzenia. I żeby móc stosować czasem ten „odwrócony paternalizm”, który niektórych uwiera. Ale może warto się zastanowić, co i dlaczego tak uwiera? Może jednak to, że czują nie całkiem wszystko jest tutaj w porządku? Może faktycznie jednak czasem mam rację, że przewaga perspektywy tych z „góry” hierarchii jest zbyt wyeksponowana i jednak powinny pojawiać się takie osoby, które to próbują nieco zaburzyć?
Malo tego, ta perspektywa czasem bywa szokująca dla niektórych osób z klasy pracującej, czy „ludowej”, tak przyzwyczajonej i urobionej, że „panów nie wolno denerwować”, albo może ich drażnić, że „atakuję interesy zamożniejszych”, bo sami trafili na jakiś kurs „wizualizacji swojego przyszłego bogactwa” i ich świadomość klasowa została całkowicie zaburzona, utożsamiając swój interes z interesem tych u szczytu hierarchii. Faktycznie ta postawa nie jest rzadka, bo bez wytworzenia wrażenia „wspólnoty interesów” z klasą średnią i wyższą (czemu służą takie klasośredniowe idee, obecnie uwewnętrznione przez klasę pracującą w dużym stopniu, jak „patriotyzm”, „racja stanu”, czy „interes państwa”), długo by się, jako mniejszość dzierżąca władzę nad większością, nie utrzymali, bo bunt klas podporządkowanych by całą układankę wywrócił.
Zostały tylko takie „partyzanckie projekty”, jak ten tutaj, który jest tylko jedną z wielu form jakie w ciągu lat wdrażałem. Moje ulubione to były gazetki pracownicze i osiedlowe, wówczas kiedy byłem zapraszany lub współorganizowałem takie projekty, odczuwałem największą satysfakcję, zwłaszcza że sam pisałem w nich najmniej. Moją rolą było oddanie głosu samym zainteresowanym i dostarczenie im tylko narzędzi do tego. Pewną odnogą tego rodzaju projektów był „cykl pracowniczy”, gdzie sami pracownicy i pracownice pisały swoim głosem na Wolnelewo.pl o pracy w czasach kryzysu zdrowotnego. Będę jeszcze wracał pewnie do tych form, choć mam świadomość, że nie zastąpię prasy pracowniczej, a która istnieje już tylko w szczątkowej formie w postaci gazet związkowych.
Xavier Woliński