Liberałowie w USA cieszą się, że jednak nie stracili Senatu, ale niektórzy z nich jednak martwią się o przyszłość. Kiedy każde wybory już nie będą „o wszystko”? – zastanawia się publicysta New York Timesa Thomas L. Friedman. Cieszy się, że „Amerykańska demokracja przetrwała”, ale jednocześnie martwi się radykałami „z prawa i lewa” i marzy o powrocie do dawnego „konsensusu”.
To znaczy, chodzi o to, żeby „centrowi” demokraci zadbali o „centrowych” republikanów, aby razem pokonać swoje „radykalne skrzydła” i żeby było jak było. Elity na salonach by spokojnie decydowały o przyszłości kraju i świata, bez lęku utraty władzy. Co parę lat by się tylko wymieniali stołkami.
Nie widzi podstawowej sprzeczności w tym rozumowaniu. To „centrum” i wzajemne zblatowanie wygenerowało swoje „zewnętrze” w postaci przede wszystkim ultrakonserwatywnej prawicy. Ciągłe ignorowanie faktu, że z USA nie wszystko jest jednak w porządku pod rządami „oświeconej centrowej elity”, spowodowało powstanie odpowiedzi na tę sytuację w postaci czegoś, co liberałowie lubią nazywać „prawicowym populizmem”, choć z troską o „populus” akurat ten nurt nie ma wiele wspólnego.
Trumpizm i różne jego odmiany (które wcale nie znikną, nawet jeśli gwiazda Trumpa upadnie) to jest gorączka, która jest objawem głębokiej choroby obecnej struktury politycznej i gospodarczej wytworzonej w ramach wcześniejszego konsensusu za którym tęskni autor Lexusa i drzewa oliwnego. To był wychwalany przez niego konsensus niekontrolowanych globalnych rynków, konsensus wszechwładzy uwielbianych przez niego korporacji, konsensus bronionej przez niego wojny w Iraku. Friedman mylił się tyle razy w swojej karierze, że naprawdę dziwię się, że wciąż jest traktowany poważnie (jak np. jego wizja, że „wolny handel” „zdemokratyzuje” Chiny w modelu Zachodnim lub zbliżonym).
To, że jednocześnie atakuje też lewą flankę, którą trzeba tępić niemal równie mocno jak „trumpistów”, ujawnia, o co tu tak naprawdę chodzi. Nie o likwidację przyczyn, tylko „zbicie termometra”, żeby nic nie wiedzieć o chorobie. Sądzę, że nie jest odosobniony w swoich opiniach. Zwłaszcza, że obserwujemy podobne zjawiska w innych krajach. Łącznie z nieoficjalnym stanem USA, czyli Polską. Tutaj też libki próbują „ciąć po skrzydłach” i symetryzować pomiędzy „radykałami z prawicy” i „radykałami z lewicy”, tak żeby wyszło, że „rozsądne centrum” jest dokładnie tam gdzie akurat „przypadkiem” oni stoją.
Charakterystyczne jest, że Friedman chce wyciągnąć rękę głównie do establishmentu Partii Republikańskiej, bez próby zrozumienia i zastanowienia się nad przyczynami obecnej sytuacji, bo to wymagałoby próbę zrozumienia wyborców. I być może zaoferowania im innych odpowiedzi na nurtujące ich problemy i pytania niż daje trumpizm. Tak samo u nas atakuje się wyborców PiS i wyzywa od „pińcetplusów” bez próby zrozumienia, jakie problemy leżą u podstaw sukcesu tej partii.
I tu powracamy do odpowiedzi na pytanie Friedmana: „Kiedy każde wybory już nie będą „o wszystko”?” To jest zabawne, bo przecież one muszą być za każdym razem „o wszystko”, żeby niewiele różniące się między sobą partie mogły wmawiać swoim wyborcom, że rozwiążą ich problemy. Wrzenie musi być utrzymywane cały czas na granicy histerii, w czym nie tylko prawicowe, ale też liberalne media z NYT na czele przecież uczestniczą.
Wybory zawsze muszą być „w obronie demokracji”, albo „w obronie wolności”, albo „w obronie wartości fundamentalnych”, a jeśli wygrają „ci drudzy” to będzie apokalipsa. Jeśliby to wrzenie nie było nieustannie podtrzymywane po obu stronach, ludzie szybko by się zorientowali, że nie uczestniczą faktycznie w demokratycznym procesie, ale ciągłym wiecu manipulowanym przez demagogów. Im więcej będzie stało przed USA (i światem) strukturalnych problemów nierozwiązywalnych metodami proponowanymi przez obie establiszmentowe partie i obecny system polityczno-gospodarczy, tym to wrzenie będzie jeszcze większe. Innymi słowy, choroba będzie postępować, elity będą koncentrować się głównie na objawach, a wrzenie będzie wzrastać.
A to ciągłe wrzenie ma swoje konsekwencje. Wręcz przeciwne do marzeń Friedmana. Rozrywa ciągle ten „konsensus”, który ma być rzekomo jego celem. W obecnej sytuacji kryzysu strukturalnego i faktycznego braku odpowiedzi nań za pomocą narzędzi dostarczanych przez sam system, ciągle będą odbywać się „wybory o wszystko”.
Tak się dzieje nie tylko w USA, ale Francji, Włoszech, Polsce, itd. Wszędzie kolejne wybory mają być „najważniejsze w historii”, a następne też mają być „absolutnie kluczowe”. Ponieważ jak „wygrają tamci”, to będzie „koniec demokracji” albo „koniec świata”.
Zasłania to rzeczywistość i fakt, że tutaj nie ma żadnej realnej demokracji. Nie ma żadnej „deliberacji” i „namysłu nad wyborem”, rządów „obywateli przez swoich przedstawicieli”, jakby widzieli to demokraci, tylko ciągła histeria, moralna panika i bieganie za własnym ogonem.
Nie będzie już „kapitalizmu z ludzką twarzą”. A jeśli Friedman go wam obiecuje, to jak zwykle najpewniej się myli.
Xavier Woliński