53-letnia kobieta wzięła ze sklepowych półek banany i awokado. Zapakowała je do trzech toreb. Następnie podeszła do kasy samoobsługowej, gdzie chciała samodzielnie zapłacić za towar. Wszystkie torby po kolei kładła na wadze i za każdym razem nabijała jako jabłka. Kobieta została zatrzymana i osadzona w policyjnym areszcie. Policja oskarża ją o przestępstwo oszustwa na 215 zł, za co grozić jej ma od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności.
To jest wersja sklepu i policji. Wersji oskarżonej nie znamy. Co ciekawe, gdyby wyniosła wszystko w tych torbach zwyczajnie bez kasowania, automatycznie zostałoby to zakwalifikowane jako zwykłe wykroczenie (kradzież do 800 zł nie jest przestępstwem).
Fakt, że notorycznie sklepy oskarżają klientów o oszustwo, wszystko jedno czy doszło do faktycznego oszustwa, pomyłki, czy zwykłego zagapienia się, powoduje, że unikam kas samoobsługowych. Nie jestem skłonny ponosić tego rodzaju ryzyka, nawet jeśli wiem, że najprawdopodobniej bym się wybronił przed sądem.
Tylko po co? W przypadku zwykłej kasy wiem, że to pracownik zweryfikuje, ile kosztuje dany towar i jak należy go zakwalifikować. I dostanie za to pensję (miejmy nadzieję jak najwyższą). Przy kasie samoobsługowej cała odpowiedzialność i praca spada na mnie. Nie dość, że pracuję za frajer, wyręczając biznes, to jeszcze ponoszę wyższe ryzyko.
Przykładowo całe zjawisko śmieciówek, to jest próba przerzucenia ryzyka biznesowego na pracownika. Temu służy fikcja „samozatrudnienia”. W przypadku tego rodzaju zatrudnienia część biurokracji i odpowiedzialności finansowo-prawnej musi ponosić pracownik zamiast biznesu. Także w przypadku zdarzeń losowych, albo realizacji potrzeby odpoczynku, wszystko spada na pracownika. Dodatkowo w przypadku konfliktu pracownik musi dochodzić swoich praw przed zwykłym sądem, a nie przed sądem pracy na podstawie kodeksu pracy.
To ostatnie jest dziwnie rzadko podnoszone w kwestii dyskusji o śmieciówkach. W przypadku śmieciówek nie chodzi wyłącznie o oskładkowanie dodatkowe umów zleceń. Chodzi o to przede wszystkim, że pracownik nie może korzystać ze swoich uprawnień wynikających z kodeksu pracy. Jest traktowany jak niezależny podmiot równy kapitaliście, choć wszyscy wiedzą już, że to fikcja.
Cała ochrona prawna idzie do kosza. I nie chodzi tylko o sam kodeks, ale o praktykę. Pracownikowi łatwiej i taniej jest pod wieloma względami walczyć przed sądem pracy. Dlatego irytują mnie te hasła rzekomego „zwycięstwa” rozmaitych polityków nad umowami śmieciowymi, bo zostały w jakimś zakresie oskładkowane.
Moim zdaniem to służy głównie normalizacji tego rodzaju umów i potwierdzenie faktu, że są jedną z opcji do wyboru. A zatrudniający często wolą płacić te składki i to nie jest problem. Problemem byłoby, gdyby musieli podlegać pod kodeks pracy. Tego boją się jak ognia. Ponieważ w mniejszym stopniu właśnie chodzi tutaj o kilka złotych więcej, a w większym o przerzucenie ryzyka w jak największym stopniu na pracownika. Który na papierze przestaje być pracownikiem, a staje się także ponoszącym w równym zakresie rzekomym „współpartnerem w biznesie”.
A jak wiadomo, jak jest biznes, to jest i ryzyko. Dlatego najlepiej wyeksportować to ryzyko na inne podmioty. W tym kapitał jest mistrzem. Za pośrednictwem państwa rozwadnia swoje ryzyko na pracowników i konsumentów. Sztuczek stosowanych jest tutaj od groma i jeszcze wiele lat strwonię na ich opisywaniu.
Xavier Woliński