W czasie tych wszystkich taktycznych rozkmin na lewicy, czy zwłaszcza „lewicy liberalnej” nie spotkałem się z prostym pytaniem: dlaczego w obliczu jawnego flirtu Trzaskowskiego i PO z radykalną prawicą nie zagrozić, choćby taktycznie, bojkotem?
Ja będę oczywiście bojkotować, bo taką mam pozycję polityczną skrajnie odległą od tego, czym jest PO i Trzaskowski. Ale gdzie są ci wszyscy „lewicowo-liberalni” publicyści, „legendarna lewicowowo-liberalna frakcja PO”, te różne Nowackie itd. Gdzie oni i one są? Dlaczego nie grzmią, dlaczego nie krytykują, dlaczego nie sugerują wycofania poparcia, dlaczego nie walą w stół, żeby „taktycznie” coś uzyskać, np. choćby uzmysłowienie sztabowi Trzaskowskiego, że jak się nie odklei od Konfederacji, to może stracić głosy „liberalnych liberałów”.
Niczego takiego nie ma. Ci wszyscy wyrafinowani publicyści, którzy potrafią milion powodów w środku nocy wymienić, dlaczego należy bezwarunkowo poprzeć Trzaskowskiego w ogóle, ani razu na to nie wpadli?
To jest oczywiście część mentalności klasy politycznej i orbitujących wokół niej intelektualistów. Tak jak po stronie PiS panuje totalne oddanie wodzowi, kompletne, bezwarunkowe poparcie dla linii partii i jej kierownictwa, tak samo mamy podobne zjawisko po stronie „liberalnych demokratów”. Tak jak po stronie PiS nie możesz napisać w tygodniku typu wSieci, że skoro Duda powiedział to czy tamto, to ty rozważasz bojkot, tak samo po drugiej stronie nikt nawet nie piśnie, że rozważałby bojkot, bo inaczej jutro straciłby robotę. Proste.
I nie mówię tu o ideowym bojkocie, taki jak mój, ale taktycznym, żeby wymusić jakieś ustępstwa, bo jak mówią przecież cały czas nasi spece od „realpolitik” polityka to gra. Tylko zapominają, że polityka to gra, która polega także na presji, podbijaniu stawki, a nawet blefie, a nie położeniu się plackiem przed wodzem. Nie wiem czy to pozostałość po mentalności pańszczyźnianej, czy inne problemy tego społeczeństwa wynikające z jakichś historycznych zaszłości, ale wygląda jakby tu panował koszarowy dryl, albo branie za twarz chama przez pana, a nie wolnościowa debata.
Różni fałszywi przyjaciele lewicy powiadają, że skoro Biedroń uzyskał tylko 2 procent, no to po co się szarpać o ten margines, skoro Konfederacja zdobyła prawie 7 procent? Brzmi sensownie? Na pierwszy rzut oka. Po pierwsze elektorat Biedronia to jeszcze nie cała lewica w Polsce, po drugie przyjmijmy że jest minimalna szansa, że połowa konfederatów poszłaby głosować na Trzaskowskiego w przypływie nienawiści do „socjalizmu PiS”. No to połowa z niecałych siedmiu to jest niewiele więcej niż to co zdobył Biedroń.
Rzecz w tym, że sztabowcy Trzaskowskiego, wywodzący się z prawicy przecież, uznali, że lewica i tak jest w ich garści, bo powstało wrażenie, wytworzona w liberalnych mediach, że „nie ma wyjścia i MUSI zagłosować na Trzaskowskiego”. Więc nie muszą się kompletnie przejmować postulatami lewicy, skoro i tak już ją mają schwyconą w potrzask. Ta „oczywistość”, że lewicowcy bezwzględnie zagłosują na kandydata chadecji powoduje, że lewica jako polityczna siła traci jakiekolwiek możliwości manewrowania i wymuszania swoich postulatów, bo po co walczyć o kogoś, kto jest już zdobyty? Lepiej powalczyć o elektorat faszystów.
Dopóki tak jest, możecie pisać co chcecie, lać żale, że „jest ciężko”, pisać, jak jedna z publicystek Krytyki Politycznej, że „lewica musi się przygotować na ciężkie dwa tygodnie umizgów Trzaskowskiego do prawicy”. Ale dlaczego w zasadzie musi? Dlaczego to jest takie „oczywiste”? Zwłaszcza że ani nią, ani w ogóle problemami, postulatami, czy dobrymi radami lewicy liberalnej, że już o lewicy socjalnej nie wspomnę, nikt się absolutnie w PO nie przejmuje. Dopóki jest na smyczy, niczego nie uzyska. Bo pan nie słucha potulnego chłopa pańszczyźnianego, który co najwyżej śpiewa sobie po chałupach lamenty chłopskie. Pan zainteresuje się jego losem dopiero jak zobaczy kosy postawione na sztorc. Wtedy dopiero zauważy, że coś takiego jak „mówiące narzędzie” istnieje.
Xavier Woliński