Ta wczorajsza „debata” nie była wcale żadną debatą.
Każda osoba co najwyżej wygłosiła fragment partyjnego programu i sukces, jeśli przy tym się nie pomyliła. Zero wyzwania i dyskusji. Sporadyczne wymiany zdań były na poziomie personalnych przytyków ze szkoły podstawowej: „banda rudego”, „nie wiem, co panu tam nalali do szklanki, jakiś pan pobudzony i agresywny”. Dramat i raczej przypomnienie o poziomie polityków niż cokolwiek innego.
Emocjonowało to głównie publicystów i partyjny aktyw z Twittera. Oczywiście każdy uznał, że jego reprezentant czy reprezentantka „wygrał” tę galową imprezę szkolną. Za sukces uznawano, że ktoś w ogóle składnie był w stanie te oficjałki wygłosić.
Podejrzewam, że w trakcie oglądalność spadała. I możliwe, że był to celowy zabieg sądząc z barokowych wstępów prezenterów w TVP, którzy najpierw w tempie karabinu wygłaszali w zawiły sposób program PiS, a potem zadawali pytanie. Mózg zasypiał.
Oczywiście dla małych komitetów to była okazja, żeby przypomnieć, że w ogóle istnieją i dlatego tutaj najważniejszy był wybór „wizerunkowy”, żeby kandydat czy kandydatka mniejszej partii wcześniej już kojarzyła się dobrze i te dobre wrażenie tylko utrwaliła. Wszyscy jednak wypadli mniej lub bardziej blado, choć niektórzy się cieszą, że w ogóle byli w stanie zapamiętać i wygłosić program własnej partii. Te oczekiwania względem nich robią się coraz mniejsze.
To media wybierają dominujące podmioty w polityce, a nie jacyś abstrakcyjni „ludzie”. Oni wybierają z tego, co im podsuną media i partyjne reklamy, a nie na podstawie programu (którymi nie przejmują się szczególnie już nawet same partie).
Jeśli więc ktoś chce zrozumieć skąd ten duopol, to powinien sobie policzyć Tusków i Morawieckich wczoraj wieczorem w najbardziej popularnych mediach. Reszta tylko mignęła czasem gdzieś w cieniu naszych dominatorów.
Tak więc dyskusje o tym, „kto wygrał debatę” uważam za jałowe, tak jak jałowa była ta pseudodebata i nasza pseudodemokracja.
Xavier Woliński