Wczorajszy tekst o czempionach blogo-nauki wywołał spore zainteresowanie i dyskusję. Cieszę się, bo to oznacza, że w ogóle kogoś jeszcze nauka interesuje. Większość osób w dodatku dobrze rozpoznała intencje.
Ale dla niektórych osób pojawiły się niejasności. To nie był mój pierwszy tekst na ten temat, a pewne kwestie już opisywałem, więc teraz tylko przypomnę. W dyskusji na temat popularyzacji nauki bardziej chodzi mi o kwestię „popularyzacji” niż samej „nauki”.
Część tekstu odnosi się do sytuacji, kiedy osoby wywodzące się z kontekstu nauk takich jak fizyka czy biologia, wpadają nieświadomie w pewne pułapki z powodu nieznajomości problemów opisywanych przez nauki społeczne.
Wywołało to pewne nieporozumienie. Nie chodzi mi o dyskusję na temat różnic w zakresie metodologii badań pomiędzy np. fizyką i np. psychologią czy socjologią, ale fakt, że zajmując się „popularyzacją” wchodzą w obszar zainteresowań nauk społecznych. Dyskusje o różnicach pomiędzy naukami to inny, choć równie ciekawy, wątek.
Tutaj mnie interesowała kwestia popularyzacji właśnie. Prowadzenie bloga popularnonaukowego to nie jest najczęściej po prostu przedstawianie wyniku jakiegoś badania. Tutaj wchodzi już kwestia interpretacji i doboru badań. A także niejednokrotnie wyrokowania, co jest a co nie jest „konsensusem”. Czasem dotyczy to także autorów popularyzatorskich tekstów, którzy pochodzą z kontekstu nauk społecznych, ale wówczas podejrzewam, że doskonale wiedzą gdzie leży problem i tu podejrzewałbym już w większym stopniu świadomą manipulację, albo zwykłe nieuctwo.
Popularyzacja nauki to nie to samo, co jakaś „nauka sama w sobie”. Np. pamiętacie mój tekst o prezentacji eksperymentu Calhouna na jednym z bardzo popularnych kanałów YouTube? To była, jakby powiedział pewien brodaty filozof, „czysta ideologia”. Można się zastanawiać, czy on zrobił to z rozmysłem, czy nie. Czy zrobił to mając świadomość, że jego interpretacja jest ideologiczna, czy po prostu nie jest świadom jak głęboko w ideologii siedzi i jak bardzo jego interpretacje są „kontrowersyjne”.
A najlepiej, żeby jak w legendarnej Sondzie, program prowadziły dwie osoby, przedstawiające temat z różnych perspektyw i przeprowadzające swego rodzaju symulację debaty naukowej. Wówczas ludzie mogliby chociaż mieć szansę na otarcie się o prawdziwy świat nauki, a nie wykłady nieznoszącego sprzeciwu „kapłana”.
Popularyzacja nauki to bardzo poważna sprawa. Sam bez sporego zaplecza konsultantów i osób współpracujących nie odważyłbym się prowadzić czegoś takiego. A jeśli ktoś nie potrafi powstrzymać, zawsze może przejść na pozycje publicystyczne i założyć bloga „Lubię wsadzać kij w mrowisko”. Ale wówczas mógłby utracić boską aureolę naukowości i musiałby zdobywać czytelników i czytelniczki bez tej tarczy.
Xavier Woliński