Partyjny „ateizm” jako strategia działania

Jako „partyjny ateista” mam ten luksus, że w robocie społecznej jestem całkowicie obojętny na to, czy ludzie którym pomagamy czy częściej z którymi współdziałamy, głosowali na tę czy inną partię.

Traktuję tożsamości partyjne tak jak tożsamości religijne. To znaczy po wielu latach doświadczeń utrwaliło się we mnie przekonanie, że aby skutecznie działać należy grać na zupełnie innej szachownicy niż ta, którą nam ustawiają w sejmach i gabinetach. A więc pomijać kwestie które wywołują, z mojego punktu widzenia, absurdalne emocje. A tymi kwestiami najczęściej jest kwestia partyjna i kwestia religijna.

Dlatego, na spotkaniach w których uczestniczę i na kształt których mam jakiś wpływ, dążę do ucinania wszelkich dyskusji w rodzaju „kto na co głosował” albo w co wierzy lub nie wierzy. Dzięki temu udawało się budować płaszczyzny współdziałania i porozumienia pomiędzy ludźmi, którzy pewnie nigdy by się nie spotkali. Czasem jak opowiadam o tym na rozmaitych konferencjach aktywistycznych, ludzie nie mogą wierzyć, że to jest możliwe. Ten brak wiary w to, wynika ze spaczenia, także wielu aktywistów i aktywistek, tym właśnie partyjnym myśleniem.

Jeśli się zdarza okazja rozmawiam z ludźmi o tym jak za pomocą mediów i partyjnych maszyn propagandowych jesteśmy rozgrywani wbrew naszym interesom. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy na strajku ludzie zaczynają się kłócić o to czy partia X czy partia Y jest super a druga to sprzedawczyki, by nie powiedzieć złodzieje. Miałem już takie próby „podchodów” w czasie rozmaitych protestów, kiedy fanatyk jakiejś partii próbował skierować dyskusję na jałowe tory „gdybyście prawidłowo głosowali, to by nie było tego problemu”. I gdyby nie interwencja innych, podobnych mi „ateistów” doszłoby nie raz i nie dwa do awantury i rozbicia protestu.

A o to zawsze chodzi każdej władzy małej czy dużej, lokalnej czy krajowej, żeby ludzi skłócić a potem już sobie z resztkami poradzą.

Niestety im mniej de facto od tego głosu wyborczego zależy, tym gorętsze spory budzi i zamienia ludzi w kibiców, którzy do upadłego będą bronić „swojej” drużyny, nawet kosztem swoich własnych interesów. A potem rozmawiam z politykami tej czy innej partii i całym ciałem komunikują nam jak bardzo mają ludzi „w poważaniu”. Także tych, którzy daliby się za umiłowanych polityków pokroić.

Tak więc polityka partyjna polityką, ale my musimy przede wszystkim patrzeć na nasze interesy i wywierać realny wpływ na ten system. Wszystko zależy od tego, czy uda się tym na górze podzielić tych na dole (albo czy sami się podzielą). Jeśli się nie uda i ludzie współdziałają i tworzą sojusze, możliwości są ograniczone głównie skalą jaką udało nam się osiągnąć w zakresie samoorganizacji i budowy solidarności pomiędzy tymi na dole. Czyli pomiędzy nami samymi.

Xavier Woliński