„Podejrzliwość względem państwa” – coraz częściej w lewicowych kręgach przyjmuje się to jako zarzut. Tymczasem lewica wręcz wzięła się z podejrzliwości względem państwa.
Jak można nie być podejrzliwym w stosunku do państwa, które ogranicza prawa pracownicze (np. prawo do strajku solidarnościowego) i jednocześnie realizuje konserwatywną opresję względem kobiet, osób nieheteronormatywnych itd.? Skąd ten pomysł, że wszystkie osoby określające się jako lewicowe, mają stracić rozum i zakochać się w państwie?
Z jednej strony mamy konserwatywne państwo, które chce regulować każdy aspekt życia, zwłaszcza seksualnego, ale nie tylko. Z drugiej strony mamy liberalny model państwa, który uważa, że co prawda państwo jest bardzo potrzebne, ale przede wszystkim, żeby pełnić rolę nocnego stróża własności prywatnej, rozstrzygać spory między podmiotami, trzymać w ryzach siłę roboczą i wspierać podboje lokalnego biznesu na rynkach światowych.
Jednym z największych sukcesów liberałów jest wmówienie, że jest „antypaństwowa”, „antyetatystyczna”. Liberałowie kochają państwo, o ile oczywiście chroni ich biznesy. Każdy istotny teoretyk liberalizmu wam to powie, że kapitalizm bez państwa nie przetrwa.
Niestety w te bzdury uwierzyła większość lewicy. Chcąc liberałom zrobić „na złość” zaczęła bronić państwa bardziej niż klasy pracującej. Hegemon, w tym przypadku liberalny, tworzy taką „opozycję”, jaka jest mu potrzebna. I stworzył taką lewicę, która uwierzyła, że istotą jej tożsamości jest bezrozumna niejednokrotnie obrona państwa. W ten sposób ku swojemu zdziwieniu musiała zacząć konkurować z konserwatystami o to, kto bardziej je kocha.
To nie pan wszechwładny biurokrata z wszechwładnym biznesmenem mieli dyktować warunki, ale zorganizowany świat pracy, który zarządzałby sferą gospodarczo-polityczną. W uproszczeniu zarządzaniem produkcją i dystrybucją mieliby się zajmować sami pracownicy, a na wyższym szczeblu ich delegaci wiązani instrukcjami. Identyczny model miał panować w instytucjach publicznych, koordynujących inne działania.
Wówczas dopiero moglibyśmy mówić o wolności, kiedy nie byłoby podziału na sferę „gospodarczą” (poddaną dyktatowi właściciela, zwanego nieprzypadkowo szefem) i polityczną, gdzie panowałaby jakaś fasadowa forma „demokracji” (poddaną dyktatowi tych, którzy są w stanie kupić duże media i całe partie).
Nie może przecież być tak, że tak istotna część naszego życia jest wyjęta z procesów demokratycznych i poddana dyktaturze, często jednoosobowej.
Niestety, w XX wieku lewica zarówno zachodnia, jak i wschodnia porzuciła ten pierwotny wyróżnik lewicowości. I zasadniczo straciła powód dla istnienia. Ponieważ nikt lepiej nie będzie realizować paternalistycznej funkcji „opiekuńczej” państwa niż konserwatyści (którzy tę funkcję zasadniczo sami stworzyli w czasach Bismarcka, a którzy też działali „na złość liberałom”).
Nieprzypadkowo zarówno w ZSRR, jak i w większości partii lewicowych coraz mniej mówiono o np. uspołecznieniu środków produkcji, a coraz więcej o nacjonalizacji, upaństwowieniu i generalnie państwie. I tu i tam regulacja miała odbywać się nie poprzez oddolnie obierane ciała, ale za pośrednictwem biurokracji państwowej. Mniej (jak na zachodzie) lub bardziej (jak na wschodzie) rozbudowanej i wszechogarniającej.
Ja jestem z tej lewicy, która jeszcze pamięta o, co w ogóle chodziło. Większość pozostałej lewicy w zasadzie skapitulowała i rozpływa się powoli w historii. Czasem zachowując historyczne szyldy, ale treść posiada już albo liberalną, albo konserwatywną.
Temat, żeby go opisać ze szczegółami, wymagałby książki i nawet parę ładnych lat temu o takiej myślałem. Ale ostatnio stwierdziłem, że chyba niewiele osób to jeszcze w ogóle interesuje. Dlatego coraz rzadziej piszę o „teorii”, czy historii, bo uważam, że jeśli w ogóle lewicowe jądro może przetrwać to w praktyce, w implementacji tych koncepcji w bieżących walkach. I popieraniu zawsze autonomii zwykłych ludzi względem państwa, biznesu czy to partii liberalno-lewicowych, czy to konserwatywno-lewicowych, obojętnie.
Xavier Woliński