Poniżej tekst Ewy, pracownicy sklepu wielkopowierzchniowego. To kolejny "gościnny" tekst z cyklu pracowniczego, w którym oddaję przestrzeń osobom, które najrzadziej dostają ją w mediach. Pracownikom, zwłaszcza fizycznym oraz szeregowym pracownikom i pracownicom usług. Zapraszam do lektury, a jeśli chcesz podzielić się swoimi doświadczeniami, to proszę o kontakt.
Trafiłam do sklepu z powodu epidemii. Mnóstwo osób wokół w kwietniu-maju 2020 traciło pracę. Lawinowo, jeden znajomy po drugim. Trafiło i na mnie, bo mój zakład pracy zlikwidowano. Musiałam się jeszcze kłócić o okres wypowiedzenia, bo niestety mam takie doświadczenia, że jak się sama nie upomnę, to pracodawcy tylko czekają, żeby przyoszczędzić. Tak z sektora opieki trafiłam do sektora handlu.
Nie zastanawiałam się, brałam co było, bo sytuacja wokoło była tragiczna. W spożywce epidemię najbardziej widać po głosach klientów. Prawie każdy rozmawia o swoich lękach, o rodzinie, o pogrzebach. Wiele starszych osób utknęło zupełnie osamotnionych. Prawie każdy się boi, stres jest ogromny. Obostrzenia narzuciły na nas więcej obowiązków. Dezynfekcja, liczenie ile osób jest na sklepie. Najgorsze jest siedzenie w masce 8 godzin. Kasjerki są za pleksą oraz mają obowiązek zakrywać usta, a tak trudno coś wytłumaczyć – bo każdy słyszy coś innego, a niesłyszący klienci to już w ogóle zostali wykluczeni.
Zaczęłam pracować w handlu, gdy niedziele już były niehandlowe. O poprzedniej formie słyszę jedynie od kolegów i koleżanek z pracy. Że pracowali 10 dni pod rząd. Że koleżanka do wnuków nie mogła nawet zadzwonić przez dwa tygodnie, bo tak wypadł jej grafik. Inna cały miesiąc nie miała ani dnia wolnego wspólnego z mężem, bo ciągle mieli pracę na przemian (on – kurier). Gdy pytam ich, co myślą o powrocie niedziel handlowych, to słyszę jedno „chyba ich pojebało”.
Wydłużyli godziny pracy, jest więcej obowiązków. Ale etatów na sklepie nie zwiększyli. Przez moment były wstrzymane kontrole, ale już wróciły, chociaż epidemia się nie skończyła. Musimy robić nadgodziny, ale zarząd wysyła upomnienia, żeby nie robić za dużo nadgodzin… Ja nie twierdzę, że wszyscy pracownicy są przeciwko niedzielom handlowym – niektórzy pracowaliby i 24 godziny na dobę, gdyby mogli. Bo hipoteka, bo w rodzinie ktoś ma niepełnosprawność, bo ojciec narobił długów i ma komornika na głowie. Na wszystko potrzebne pieniądze, których zarabia się bardzo mało.
Jednak wiele osób, zwłaszcza tych, co pracują już kilkadziesiąt lat wie, jak taka praca niszczy zdrowie i dla nich nie ma w ogóle dyskusji w tym temacie. Dzień, gdy sklep jest zamknięty dla pracowników jest niezbędny. Nie ma wtedy zagrożenia, że nagle kierownik każe ci przyjść, bo ktoś się rozchorował. Nie wiem, czy ludzie zdają sobie z tego sprawę ale sklep sieciowy nie może nie działać. Nie można powiesić karteczki „dzisiaj zamknięte, przepraszamy”. Pracodawca ma prawo ściągnąć z urlopu, z dnia wolnego, bo on musi otworzyć sklep. Dlatego jeden dzień w tygodniu musi być wolny od handlu. Co najmniej jeden.