W dzisiejszym tekście o sanktuarium w Licheniu Rafał Woś przypomniał mi dlaczego nie jestem keynesistą. Keynesa uważam za równie przestarzałego, co Hayeka z Friedmanem. W każdym razie na pewno nie jestem keynesistą w takim ujęciu w jakim przedstawia to Woś.
A więc w całej tej koncepcji chodzi o to, żeby było więcej wszystkiego. Większy popyt, więcej inwestycji, więcej pracy. Nie ważne czy w tym celu zlecimy budowę gigantycznego sanktuarium, drogi donikąd, czy wykreujemy kolejne bezsensowne potrzeby.
Keynesizm nigdy krytykiem kapitalizmu nie był i nigdy poza logikę kapitalizmu nie wychodził. Sam Keynes uważał się wręcz za zbawcę tego systemu gospodarowania. Uważał że metody proponowane przez ultraliberałów gospodarczych prowadzą do jego kryzysu i upadku. Roosevelt, który jako jeden z pierwszych na dużą skalę zastosował podobne do keynesowskich rozwiązania, mówił kapitalistom, że „potem mu podziękują”. Tak było, podziękowali. Przynajmniej część z nich. Kapitalizm ma tendencje do wytwarzania nierównowagi i kryzysów, które dają spory potencjał buntu i możliwość wywrócenia całego systemu razem z jego elitami gospodarczymi i politycznymi. Tego się bał stary liberał Roosevelt i tego też się bał człowiek najwyższych elit i również liberał Keynes. Dlatego nie szło im o zmianę systemu, ale o „wypłaszczenie krzywej”.
Tutaj celnie Woś powiązał gospodarkę kapitalistyczną z religią (choć raczej nie o taki efekt mu chodziło). Tak. Kapitalizm, żeby przetrwać, musi kreować popyt, tworzyć kolejne wyobrażenia i pragnienia, które nigdy nie zostaną spełnione. Choćby w formie religijnych „dzieł”.
No więc o co mi chodzi? Dlaczego mi to przeszkadza, że kapitalizm można „ustabilizować”? Znowu rewolucje mi chodzą po głowie? Otóż nie ma znaczenia, co mi chodzi po głowie. Liczą się przede wszystkim obiektywnie istniejące zjawiska.
Kapitalizm ujawnia tu swoje autodestrukcyjne skłonności. Żeby trwać w jako takiej stabilności, musi się cały czas opierać na nieustannym wzroście. Gospodarka kapitalistyczna, której wzrost zbliża się w okolice zera wpada automatycznie w potężny kryzys. Pożeranie zasobów, dalsza nadprodukcja, dalsza nadkonsumpcja spowoduje naszą samozagładę i skończymy jak cywilizacja Majów, która doprowadziła na swoim obszarze do katastrofy ekologicznej. Tyle że obszarem działania kapitalizmu nie jest Ameryka, ale cały świat.
Wszystkie wizje „zielonego kapitalizmu” opierają się na fałszywych przesłankach. Takich, że można pogodzić fundamentalną potrzebę kapitalizmu i potrzebę ludzkości jako gatunku.
Żeby to zrozumieć, trzeba wyjść poza logikę kapitalizmu. Żeby przetrwać potrzebujemy mniej pracy, a nie więcej, mniej konsumpcji, a nie więcej, mniej produkcji, a nie więcej. Chodzi o to, żeby już teraz dzielić się sprawiedliwiej tymi zasobami, które mamy i możliwościami jakie posiadamy. Trzeba zdusić konsumpcję luksusową w zamożnych krajach (tak, wycieczkowce, podróże samolotami na plażę w weekend itd), żeby można było przeznaczyć więcej zasobów na konsumpcję podstawową tam gdzie jej brakuje. Nie może być tak, jak proponowała kanclerka Niemiec Angela Merkel w czasie poprzedniego kryzysu gospodarczego: złomujcie samochody i kupujcie nowe, bo gospodarka musi się kręcić. To jest gospodarka oparta na ciągach narkotykowych. Musi dostawać kolejną, coraz silniejszą „działkę”, żeby funkcjonować.
Nie sądzę jednak, że ludzkość się ogarnie do czasu katastrofy, więc prawdopodobnie będziemy musieli przez nią przejść. Możliwe że ci, którzy przeżyją, zbudują już inny model gospodarowania. Mniej agresywny na wielu poziomach, mniej ekspansywny. A może nie i po prostu „projekt ludzkość” ulegnie zakończeniu. Taka możliwość również zawsze istnieje.
Xavier Woliński