W Izraelu Netanjahu ze swoją skrajnie prawicową ekipą próbuje przepchnąć zmiany, które umożliwiłyby mu bezkarność m.in. w kwestii łapówkarstwa. Jednocześnie też prowadzi coraz bardziej brutalną politykę względem Palestyńczyków. Stąd też w kraju w wielu kwestiach wrze.
Ten rząd to zbieranina ultrareligijnych i prawackich oszołomów, przy których nawet bledną niektórzy jastrzębie z prawicowego Likudu. Dla ministra obrony z tej partii to było za dużo i wystąpił z krytyką rządu, więc został zdymisjonowany.
To jeszcze bardziej podgrzało atmosferę, i wzmogło pomruki nawet w armii. Ale ludzie protestują tam od tygodni, czasem dość gwałtownie, niektórzy wojskowi już wcześniej zapowiadali bunt w razie przegłosowania zmian. Ale dopiero rozpoczęcie wczoraj strajku generalnego doprowadziło do cofnięcia się Netanjahu. W obliczu paraliżu kraju ze strony pracowników zapowiedział odłożenie kwestii zmian w sądownictwie.
To takie memento dla naszych rozmaitych libków i reszty polityków. Rozmaici liberałowie protestowali tygodniami i rząd umiarkowanie się nimi przejmował. Gdzieś tam ktoś poszarpał się z policją, coś zablokował, coś tam podpalił, ale generalnie to nie jest coś z czym zdeterminowany rząd nie jest w stanie sobie poradzić.
Nie protesty, nie nawet armia, ale zorganizowani pracownicy dopiero trochę otrzeźwili rozpędzonego prawaka z kumplami. Nie pierwszy to raz. Łukaszenka tylko raz był widziany spocony i realnie przestraszony w czasie protestów w 2020 roku. Na spotkaniu z robotnikami. Niestety strajki nie rozlały się na taką skalę jak powinny, bo w Europie Wschodniej siła robocza została generalnie spacyfikowana. Ale tylko w tym krótkim momencie, kiedy zaczęły strajkować pojedyncze zakłady Łukaszenka zaczął się poważnie obawiać, że utraci stołek. Pisałem o tym zresztą w tamtym czasie.
To powinno trochę dać do myślenia niektórym. W sytuacji w której nie ma zorganizowanej klasy pracującej i generalnie zorganizowanych struktur potencjalnego oporu, które są w stanie najpierw zatrzymać, a potem uruchomić gospodarkę na swoich zasadach, to każda zdeterminowana dyktatura drogę ma do pełni władzy niemal otwartą.
Wielu uważa, że wystarczy „siła samej idei”, „siła spokoju”, albo jak będą mocniej stukać w klawiaturę w internecie, to „władza się zawaha”. Żeby się nie zdziwili. Materialnej sile zawsze trzeba przeciwstawić jakąś materialną kontrsiłę. Realną, a nie prężenie wątłych muskułów.
Nie ma i nie było „demokratyzacji” cz obrony przed dyktaturą bez samoorganizacji pracowników. To nie żadna „klasa średnia” wywalczała wolnościowe i równościowe zmiany. Ona się może z autorytarną władzą dobrze ułożyć. To zwykli pracownicy popychali zawsze to wszystko do przodu. Klasa średnia się doklejała do okrętu i krzyczała głośno „płyniemy”. Potem pisała historię tak, żeby wyszło, że to ona od początku wszystkim kierowała i była siłą sprawczą. Tak zrobili w 1968 we Francji, gdzie niewiele znacząca rewolta inteligenckiej młodzieży w stolicy przyćmiła wielomilionowe strajki robotników. A de Gaulle to tych strajków bał się najbardziej. A potem przez lata rozmaici intelektualiści wywodzący się z tej „elitarnej rewolty studenckiej”, pisali tyle o sobie, że wszystkim się wydawało, że to oni byli główną siłą.
Tymczasem jak upada zorganizowana siła pracowników, to upada w końcu także ta cała „liberalna demokracja”, że o jakichś bardziej wolnościowych projektach nie wspomnę. Liby dobijając klasę pracującą piłują wytrwale gałąź, na której dzięki przecież tej klasie się rozsiedli po 1989 roku. Nie ma sensu jednak apelować do ich rozsądku. Trzeba apelować do samej klasy pracującej i zacząć traktować ją tak, jak na to zasługuje. A zasługuje na godność i szacunek i wsparcie dla samoorganizacji.
Bez tego wszystko będzie stracone i zaleje nas prawacka dyktatura, kraj po kraju.
Xavier Woliński