Sojusz robotniczo-inteligencki i jego granice

Konflikt biurokracji i siły roboczej w starożytnym Egipcie

W niektórych kręgach inteligencji lewicowej mój tekst „Jak „robole” ratują gospodarkę chorując na covid” wywołał pewne poruszenie. Został przez nich odczytany jako „atak” na inteligencję i tworzenie „sztucznych podziałów w łonie proletariatu”.

Od razu wyjaśnijmy. To był atak o tyle, o ile próba uświadomienia komuś jego przywileju jest procesem bolesnym. Ale nie, nie oznacza to, że zawsze i wszędzie ta wyrwa jest nie do zasypania i żadne sojusze nie są możliwe. Dziwnym to by było znając moje inne teksty, które wręcz do sojusznictwa namawiają.

Problem leży jednak w tworzeniu tak pojemnych kategorii, jak np. proletariat, który zrównywałby niejako los kasjerki i akademiczki, ratownika medycznego i redaktora Lisa dajmy na to.

Pandemia, jak każdy kryzys, to wielki „ujawniacz”. Odkrywa przed nami to, co bywa na co dzień niewidoczne. O ile oczywiście chcemy to dostrzec.

Dystrybucja wirusa, jak wskazują badania, nie jest „równomierna” w społeczeństwie. Choć COVID sprawia wrażenie demokratycznego, bo zabić ostatecznie może i szefa korporacji i robotnika w fabryce, to jednak praktyka pokazuje co innego. Jeśli zakłady pracy są podstawowym miejscem rozprzestrzeniania się wirusa, to w naturalny sposób najbardziej na zarażenie wystawieni są ci, którzy muszą przychodzić do pracy, a już szczególnie te osoby, które dodatkowo wystawione są na kontakt z klientem.

I tak właśnie jest. Z informacji, które spływają do mnie z „terenu”, a o których pisałem w ostatnich tekstach, chorują całe zakłady pracy i całe robotnicze rodziny. Biurokracja państwowa nic z tym nie robi, a minister zdrowia mówi, żeby… przejść na pracę zdalną. Wujek Dobra Rada.

Tak więc owszem, pracujący zdalnie akademik pozornie narażony jest tak samo, bo przecież zarazić może się każdy. Ale w rzeczywistości, o ile nie wybierze się na rodzinne korponaparty (zwłaszcza jeśli w rodzinie ma pracowników fizycznych), to jego szanse zarażenia są nieporównanie mniejsze niż pracowników magazynów, fabryk, czy kasjerek, albo kurierów.

Często te osoby muszą pracować w ogniskach choroby, a biurokracja zakładowa zakazuje im o tym mówić, a już na pewno nie wolno im zgłaszać tego do sanepidu (który zresztą jest tak obciążony, że nie przetwarza wielu zgłoszeń). Tak więc panowie i panie na zdalnym, wyobraźcie sobie, że musicie, żeby nie stracić źródła dochodu, chodzić codziennie do firmy w której dwie osoby już zmarły, a kilka choruje. Wiecie, że gracie codziennie w rosyjską ruletkę. Stąd masowe wypieranie ze świadomości pandemii, bo ludzie po prostu muszą chodzić do pracy, a wypierają, żeby się przestać bać.

Dodajmy do tego fakt, że inteligencja, w tym akademicy, wywalczyli swojej grupie wcześniejsze szczepienia i mamy piękny rozkład pokładów na tym Titanicu. Inteligencja potrafi dość brutalnie, ale prawdziwie, opisywać swoją sytuację. Profesor Rychard określił wcześniejsze szczepienia akademików za „rodzaj nagrody za społecznie zajmowaną pozycję”. Rychard jest socjologiem i po prostu opisuje rzeczywistość nie próbując jej maskować pod pięknymi historiami i teoretycznymi rozważaniami. Taka jest brutalna prawda.

Tak czy owak. Ta piękna wizja sojuszu robotniczo-inteligenckiego ma od dawna oprócz pewnych zalet, także określone wady. Przede wszystkim inteligenci widząc się jako proletariuszy niemal takich samych jak tokarz czy fryzjerka, mogą w spokoju czytać Marksa utożsamiając się z tymi, którzy „nie mają nic do stracenia prócz swych kajdan”. Oprócz oczywiście akademickich karier i grantów, co bezlitośnie uwielbia im (i sobie) wytykać Žižek. Że o Machajskim to nie wspomnę, bo lektura tego pana potrafi wyprowadzić inteligentów i biurokratów mocno z równowagi i przestaje być śmieszkowo…

A skoro już utożsamili się z proletariatem, to dylemat związany z problematyczną rolą filozofa na tronie „partii robotników i chłopów” zostaje rozwiązany. Filozofowie i zawodowi rewolucjoniści, jako proletariusze mają przecież prawo stanąć na czele partii proletariatu, czyż nie? Biurokracja państwowa zawiadująca prolami w kopalniach Magadanu miała przecież ten sam interes klasowy wraz z nimi – świetlaną przyszłość komunizmu. Wszystko wyjaśnione, możemy zagrać w CS-a…

Tyle że nie. Pomiędzy biurokracją i prolami wybuchały bezustanne konflikty w „państwach robotniczych” o… kontrolę nad środkami produkcji. Biurokracja wraz ze stojącą z nimi najczęściej (choć nie zawsze, bo niektórzy tego Marksa naprawdę nawet rozumieli) w sojuszu „inteligencją pracującą” udawała, że ona zarządza środkami produkcji „w imieniu” innych proletariuszy, więc wszystko jest zgodne z ideologią. Problem w tym, że samych proli pracujących w fabrycznych halach rzadko kto pytał, co o tym myślą.

Wracając do współczesności. Czy akademicy są „wrogami” albo „przeciwnikami” pracowników fizycznych? Niekoniecznie. To zależy wiele od samej inteligencji. Jeśli nadal będzie uważała, że z racji prestiżu należy jej się „kierownicza rola” w ruchach społecznych, w ruchu zawodowym, no to konflikt jest nieunikniony (i często obserwowany). Natomiast jeśli akademicy „spuszczą z tonu” i zaczną w ruchach pełnić rolę służebną (np. dostarczając opracowań i danych związkom zawodowym, albo innym ruchom społecznym), ale bez pragnienia pełnienia politycznej roli „przewodniczej”, bez narzucania strategii, to da się ten sojusz zawiązać.

Żeby nie było, że szanowny pan profesor socjologii czy filozofii udaje, że „reprezentuje wszystkich pracowników”, a partia jest przewodniczką ludu pracującego. Na prawicy to jeszcze jakoś przystoi, że inteligent z Żoliborza uważa się za reprezentanta robotników, ale lewica powinna jednak doczytać niektóre lewicowe teksty dokładniej.

Xavier Woliński