Kampania to taki czas, kiedy spadają rozmaite maski „obiektywizmu” mediów.
Jak wiecie lubię analizować dyskurs medialny, bo to on przecież w ogromnym stopniu wpływa na to, jak wygląda scena polityczna. Wczoraj wywołałem pewne zamieszanie na Twitterze wrzucając zdjęcie okładek Newsweeka i Polityki. Na jednej Tusk, na drugiej Trzaskowski.
Z ciekawości zerknąłem co tam w Faktach TVN pokazują. Tusk o aferze wizowej dwukrotnie pokazany w materiale, po wizach, wielkie zdjęcie Tuska w tle i cały, długi materiał o tym, jak bardzo koniecznym jest, żeby iść na 1 października na marsz Umiłowanego Przywódcy. Trzaskowski też oczywiście jest i namawia. Kolenda-Zaleska: „Sieć zalały zdjęcia kandydatów Platformy Obywatelskiej z wezwaniem na marsz miliona serc”.
Roman Szełemej, prezydent Wałbrzycha z PO: „Kto wie, czy to nie jest najważniejsza demonstracja w Polsce po 1989 roku”. Najważniejsza, ale dla kogo? Ani słowa o największych demonstracjach w historii Polski, czyli tych w sprawie aborcji. Ani słowa o tym, co było pretekstem do ogłoszenia marszy, czyli kwestia liberalizacji ustawy aborcyjnej. Miał być rzekomo marsz w obronie takich prześladowanych przez państwo kobiet, jak pani Joanna o której już chyba libkowa masa zapomniała. Liczy się tylko Wódz, jego delfin i jakaś bezładna paplanina i ogólnikowe hasła o „godności”.
W obecnej pseudodemokracji liczy się masa, kasa i kiełbasa wyborcza. Tak jak na tzw. „wolnym rynku” w gospodarce, ściemą jest, że taką samą pozycję startową w konkurencji ma mała firemka i wielka korpo, tak ściemą jest, że w polityce mamy do czynienia z „wolnym rynkiem” partii i niech ta z najlepszym programem wygra.
Liczą się zawsze niejawne układy i struktury, powiązane ściśle z dominacją ekonomiczną. Kolenda wspomniała o „zalewaniu” internetu przez foteczki jedynie słusznych kandydatów. Tak to właśnie wygląda. My tu się możemy spierać o jakieś programy, ale wygrywa ten, kto dosłownie zaleje miasta, miasteczka i internet propagandą. To wszystko wzmocnione przez media sympatyzujące w danej bańce z określoną opcją i możecie sobie stać ze swoimi uloteczkami wyborczymi na przystanku i wieszać swoje plakaciki dalej.
Oczywiście nazwa dominatora w danym biegunie się zmienia, jedna partia może zastąpić inną partię, ale nie chodzi o nazwy. Chodzi o interesy. I te interesy rzadko tylko są zbieżne z interesami zwykłych ludzi, których marzenia i oczekiwania liczą się w niewielkim stopniu.
Przez dziesiątki lat istnienia tzw. „demokracji”, partie nauczyły się, że ludzie nie głosują zgodnie ze swoimi interesami zawartymi w programach wyborczych, ale zgodnie z wyobrażeniami, jakie zostaną im wdrukowane.
Jesteś ty i 30 milionów innych uprawnionych do głosowania na których nie masz szans mieć jakiegokolwiek wpływu. Choćbyś znał na pamięć programy wyborcze i spierał się godzinami z kilkoma innymi osobami na ten temat, to nie ma znaczenia. Ludzie w swojej masie podejmują decyzje niczym stada, instynktownie. Raz, że już ich nauczono, że programy to świstki papieru, których nikt nie musi realizować, dwa podejmują decyzje pod wpływem impulsu, przeczytanych sensacyjnych nagłówków, bilbordów, okładek tygodników, których nie muszą czytać, ale biorą z nich to, kto jest aktualnie dominatorem w danej części sceny politycznej. I na kogo głos nie będzie „zmarnowany”.
Tak jak konsument w kapitalizmie pozornie tylko wybiera na rynku towar, tak i wyborca pozornie tylko wybiera posła. Tak naprawdę wybierają Wiadomości TVP, Fakty TVN, okładki tygodników i „zalew zdjęć kandydatów”. Plus kilka pustych haseł. Oraz lęki, że jak tamci dojdą/zostaną u władzy, to będzie koniec świata. Codziennie o tym spodziewanym końcu świata będzie przypominać jakiś Kraśko albo Holecka.
To, co jest najgorsze w tym wszystkim, to fakt, że ten system urabia ludzi tak, że wierzą, że to jego sąsiad jest winny tego wszystkiego, co się dzieje, bo zagłosował na nieodpowiednią partię, albo nie zagłosował wcale. Nie ludzie, którzy realnie podejmują decyzje, mają kasę, wpływy, władzę. Ale sąsiad, z którym tak naprawdę masz więcej wspólnych interesów niż z liderami twojej ulubionej opcji politycznej. Polityka partyjna jednak świadomie wykopuje między ludźmi rowy i buduje zasieki, żeby nie mogli się zjednoczyć na bazie realnego życia, realnych interesów, a nie wyobrażeń kreowanych w agencjach PR i sztabach wyborczych w Warszawie.
Żyjemy w symulowanej demokracji, symulowanej wolności, symulowanej równości szans. Tylko potem nasze życie jest już całkiem realne.
Xavier Woliński