„U kresu ówczesnej cywilizacji ludzie, mimo rosnącej świadomości zagrożeń, zamiast ich niwelowania zajmowali się aktywnym ignorowaniem problemów, a także zażartym wojowaniem wokół spraw, które podrzucił im poprzedni wiek, a które tak naprawdę nie miały sensu w obliczu tego, co miało nadejść”. Tak mogłaby się rozpoczynać synteza historyczna pisana wiele wieków po naszej epoce przez jakiegoś ludzkiego lub postludzkiego badacza dziejów.
Trudno wszak nie odnieść wrażenia, że ludzkość specjalizuje się obecnie w toczeniu wojen, które podrzucił im wiek XX, a nawet wcześniejsze. Walki na tzw. Bliskim Wschodzie, czy Afryce to efekt kolonialnej przeszłości. Wojna w Ukrainie to echa nierozwiązanych konfliktów zamrożonych jedynie i niestety nierozwiązanych w czasie istnienia ZSRR (podobnie jak było to wcześniej w Jugosławii).
Zamiast zajmować się największym kryzysem w dziejach, skondensowanym do pojęcia „kryzys klimatyczny”, ale daleko poza wąską kwestię klimatu wybiegającym, ludzkość zajmuje się braniem się za łby w sprawach podrzuconych nam przez poprzednie pokolenia. Rządzi przeszłość, w sytuacji, kiedy to przyszłość ma moc wykończenia tego gatunku na dobre.
— Najbardziej obawiam się tego, że przyjdzie mi spędzić starość w świecie, który się rozpada, w którym wszystkie osiągnięcia cywilizacyjne będą coraz trudniej dostępne i coraz słabiej będą działały — powiedział w wywiadzie dla wp.pl Szymon Malinowski, fizyk atmosfery, profesor nauk o Ziemi. Współzałożyciel portalu Nauka o klimacie. — Działalność społeczno-gospodarcza człowieka jest oderwana od procesów, które zachodzą na powierzchni planety — dodaje.
I w zasadzie mówi, to, co powtarzam bez końca: „Wybudujmy tamę albo postawmy zbiorniki retencyjne, albo sadźmy drzewa, na poziomie instytucjonalnym uchwalmy prawo nakazujące zmienić samochody spalinowe na elektryczne, wybudujmy ogromne ilości fotowoltaiki i zobaczymy, co będzie dalej” — tak mniej więcej myślimy. Wierzymy, że posadzenie stu drzew czy jeden duży zbiornik retencyjny rozwiążą problem.
Paradoks polega na tym, że te wspólnoty spotykają się z nieustanną agresją „starego świata”, który idąc na dno, próbuje pociągnąć za sobą wszystkich. Tak się dzieje np. z ciągłą presją na wspólnoty zapatystowskie w Meksyku.
Niestety, nie mamy zdatnej do zamieszkania satelity, jak w niezapomnianej książce Ursuli Le Guin „Wydziedziczeni”. Tam osoby zbuntowane uciekły z ichniejszego odpowiednika Ziemi Urras na bliźniaczą planetę Anarres. Wielowarstwowa i wyprzedzająca swoje czasy pod różnymi względami praca Le Guin odnosi się, jak zawsze, do naszej rzeczywistości. Urras jest przeszłością Ziemi (dla nas jeszcze bardziej niż dla autorki, bo odzwierciedla współczesne jej czasy), Anarres jedną z możliwych przyszłości.
Autorka celowo nie chciała napisać prostackiej kolejnej „antyutopii”, ani „utopii”. Napisała więc anarchistyczną „niejednoznaczną utopię”. Po licznych lekturach klasyków (m.in. Kropotkina, historii wiejskich i wiejskich kolektywów rewolucyjnych w Hiszpanii) oraz licznych dyskusjach z ówcześnie żyjącymi osobami odwołującymi się do anarchizmu (m.in. Bookchinem), daje nam kilka podpowiedzi, jak ludzkość może próbować przełamać tę logikę, która obecne dewastuje planetę.
Anarres jest bardzo nieprzyjazna dla życia, a Urras opływa w zasoby, ale zatopiona jest w wojnach bloków politycznych i konfliktach społecznych. To jednak Anarres jest dla autorki punktem wyjścia do rozważań, tak jakby przeczuwała, że z taką planetarną sytuacją przyjdzie nam się mierzyć w przyszłości. Dlatego życie tam jest podporządkowane przetrwaniu (a nie „nadmiarowi”, jak na Urras). Ale nie jest to „przetrwanie” polegające na walce wszystkich ze wszystkimi, ale wręcz przeciwnie, ścisłej współpracy, która jako jedyna daje szanse utrzymania się na tej surowej planecie.
Nie streszczając książki, która opisuje też problemy i dylematy jednostki w tak silnie skoncentrowanym na pracy grupowej świecie, w którym przetrwanie zależy od współpracy, można uznać ją za proroczą. My skupiamy się wciąż na problemach odchodzącego świata i jego cywilizacji symbolizowanej przez Urras, ona już w latach 70. przewidziała, że koniec nadchodzi i powinniśmy się raczej zastanowić, jak urządzić życie inaczej, koncentrując się na współpracy, w zgodzie z taką planetą, jaką mamy. Bez kultu konsumpcji i „nadmiaru”, który niszczył Urras.
Kiedy skończy się obecna cywilizacja, a nic nie wskazuje na to, aby była zdolna otrząsnąć się na czas ze snu, który śni, wcale nie musi oznaczać to końca ludzkości. W pewnym sensie może to być nowy początek. Nie daje to gwarancji, ale na pewno jakąś możliwość.
Xavier Woliński