Jeden z działaczy Młodej Lewicy napisał, że doznał tam agresji słownej, zmuszania do pracy ponad siły i ignorowania dziwnych wyczynów „dorosłych” polityków (np. seksistowskich wypowiedzi jednej z posłanek).
Z tego co czytam, to zamiast decyzji w rodzaju „wyjaśnimy sprawę” mamy popis stadnych reakcji.
Ktoś mu pisze, że „ośmiesza idee i robi syf atakując ugrupowanie, jakie daje ci szanse na rozwój”, albo pseudodojrzałe „mądrości” bieda-Machiavellich: „szantaż jest normalną formą uprawiania polityki. (…) Polityka to gra oparta o szantaż, strach, podporządkowanie i środki, które dla kogoś nieprzyzwyczajonego mogą wydawać się bezduszne. Ale czy ci się to podoba czy nie społeczeństwo masowe ze wszystkimi swoimi dobrodziejstwami trzyma się dzięki tym bezdusznym mechanizmom”. No, cynizm godny Konfederacji.
Tak widzą „politykę” młode teczkonosy i technokraci z „lewicy”. I teraz obserwuję festiwal obśmiewania chłopaka bo jest „młody i niedoświadczony”.
W ogóle osobiście od dawna zastanawiam się nad funkcją „młodzieżówek partyjnych”. Co poza szkoleniem z cynizmu i makiawelizmu, oraz wtłaczaniem hierarchicznych wartości, którymi polityka partyjna jest przesiąknięta, można tam robić? Ideowość młodych osób jest wykorzystywana przez starych cyników, żeby za frajer robili im kampanie w ich karierach politycznych. Wmawiając im oczywiście, że tak wygląda „skuteczna polityka” i „tak trzeba”.
Organizacje młodzieżowe mają sens, kiedy zajmują się „młodzieżowymi” tematami, np. warunkami panującymi w szkole, uczelni itd. We wszystkich innych tematach nie widzę powodu, żeby tworzyć podziały na „starych” i „młodych”. Jeśli przychodzi 14 latek do organizacji to wiadomo, że nie wie wielu kwestii, ale obserwując i wdrażając się do pracy w końcu się nauczy. A czasem też mając świeże spojrzenie, wnosi ozdrowieńczy powiew. Zawsze byłem zwolennikiem modelu uczenia nauczyciel-towarzysz, a nie nauczyciel-mistrz. Tak mnie ukształtował mój nauczyciel dydaktyki, który prawdopodobnie miał większy wpływ na to jak działam niż czytanie „teoretyków”. Nie widzę najmniejszego powodu, żeby nastolatek miał czekać w jakiejś „kolejce” do roboty społecznej, jeśli ma do tego zapał. Po co mam go czy ją wciskać w ramy jakiejś sztucznie stworzonej najczęściej „organizacji dla młokosów, co to mają znać swoje miejsce”.
Pamiętam, jak wysłaliśmy jednego z naszych młodszych kolegów z jakąś kwestią do siedziby lewicowej partii. Wrócił zszokowany. To był w rzeczy samej szok kulturowy. Przyzwyczajony do mocno sformalizowanych, ale jednak niehierarchicznych metod podejmowania decyzji u nas, nie mógł uwierzyć, że tam, żeby podjąć decyzję musi przejść ileś hierarchicznie skonstruowanych szczebli, żeby na samym szczycie podjął decyzję jakiś „szef”, czy grupka szefów. Ludzie drwią czasami z płaskich form zarządzania, że „zajmują dużo czasu”. No więc tam zanim propozycja trafiła z dołu do góry a potem decyzja wróciła z góry na dół minęły wieki. Pięćset razy już mogliśmy przegłosować swoje stanowisko (tak mamy wdrożone wszelkie możliwe nowinki technologiczne ułatwiające podejmowanie decyzji, ilość informatyków u nas na metr kwadratowy jest zaskakująco duża), zanim oni zareagowali.
Ok. Każda, zwłaszcza większa organizacja ma swoje problemy, kwasy i konflikty. Ale osobiście uważam, że to zawsze jest kwestia kultury politycznej panującej w danej organizacji czy środowisku.
Jeśli opiera się z góry kulturę polityczną na hierarchii i jakichś sztucznych podziałach „młodzi-starzy”, „mięso armatnie-generalicja” to jakie ma być potem społeczeństwo?
I to co piszę nie dotyczy jednej organizacji. Siedzę w tematach okołopolitycznych od dziesiątek lat. I nic się w tej kwestii nie zmieniło. Mamy nadprodukcję cynicznych „graczy”, którzy ostatecznie i tak kończą jako nawóz dla tych najbardziej bezwzględnych. I dlatego demokracja przedstawicielska jest w permanentnym kryzysie. Obiecuje jedno (wolność, równość, itd.) a daje stary dobry bacik tego który stoi ci nad głową.
Xavier Woliński