Jak naprawdę działa „cancel culture”?

a man with tape on the mouth Photo by Sasith Mawananehewa on Pexels.com

Jak działa „cancel culture” w praktyce? Możesz latami opowiadać czerstwe żarty na antenie takiej czy innej czołowej stacji telewizyjnej, a jak przegniesz i zaczniesz opowiadać homofobiczne żarciki, to zamiast przeprosić i pokajać, robisz z siebie ofiarę i bohatera. Dostajesz jeszcze oklaski od fanbazy.

Prawda jest taka, że jak jesteś na mniejszym czy większym świeczniku to nic ci tak naprawdę nie grozi. Cała ta „cancel culture” polega na tym, że dalej się lansujesz w mediach, tyle że teraz dorabiasz sobie twarz męczennika wyimaginowanej „lewackiej ideologii”. Nic ci się nie dzieje, tylko sława, a często i kasa większa niż przed „skancelowaniem”.

A ja wam powiem jak działa „cancel culture” naprawdę. Kiedy próbujesz mówić i pisać z pozycji zwyczajnego człowieka, lokatorki, pracownika, uchodźcy umierającego na granicznych drutach (wpiszcie sobie tu kogokolwiek spoza elitki). Wówczas nawet jak ci się dadzą wypowiedzieć, to szybko zostanie to przykryte innymi „sensacyjnymi” wydarzeniami pozbawionymi znaczenia, albo skontrowane „odpowiednim kontekstem”. I generalnie jesteś uciszany i kancelowany, jako „zbyt radykalny”.

Ilu znacie wciąż funkcjonujących w mediach masowych ludzi, którzy realnie się tymi problemami zajmują i o nich opowiadają? Nawet jeśli jakiemuś lub jakiejś publicystce czy dziennikarce udaje się przebić z jakimiś tematami w jakimś masowym, nie „niszowym” medium, to nie jest szczególnie hołubiony i doceniany (oraz jego praca odpowiednio wyceniana). Mamy dziesiątki, jeśli nie setki, gadających o kłopotach i dramatach celebrytów, o dramatach „przedsiębiorców”, o dramatach klasy wyższej, a nawet królowej angielskiej. Takich, którzy by opisywali w głównonurtowych mediach bolączki zwyczajnych, choć wcale nie takich pospolitych, ludzi, można policzyć na palcach jednej ręki.

O zajmujących się tymi tematami nie zabijają się wcale redakcje, zazwyczaj nie dostają miejsca na swoje felietony w poczytnych tygodnikach, nie nazywają się wszak Wojewódzki czy Hołdys. Więc, podobnie zresztą jak ja, czasem próbują coś przekazać w mediach społecznościowych. Ale tutaj też od lat króluje kasa na reklamy i algorytm, który premiuje durnoty i sztuczne nakręcanie emocji, co służy rozmaitym znającym się na podkręcaniu emocji politykom i celebrytom. Nie ważne, że paplają o niczym, co może mieć istotne znaczenie dla ciebie, twoich bliskich, dla twojej sąsiadki, dla kolegi z pracy, koleżanki ze szkoły. Elitki gadają o elitkach. Głównie o tym, co ich boli, ich grupę społeczną, ich klasę, a masy tym mają żyć jak w baśni.

A więc „cancel culture” oczywiście istnieje, ale „cancelowani” są głównie ci, którzy zajmują się realnie, niepaternalistycznie problemami zwyczajnych ludzi i patrzą z perspektywy ich interesu, a nie gwiazdek szołbiznesu, oligarchów, czy bogatego polityka ze stolicy.

Dominująca kultura dominuje, między innymi dlatego, że „wycina”, ucisza, rozwadnia w debacie tematy, które są naprawdę ważne, bazowe dla naszego przetrwania, a jeśli się ich nie da już ukryć, to przerabia je na papkę medialną i kilka hasełek, którymi mogą się posłużyć manipulatorzy polityczni.

I nie powiem, że mnie to nie frustruje. Nie dlatego, że sam jestem obiektem tego rodzaju „kultury unieważniania”. Ofiarą algorytmów i środowiskowych interesów. To pół biedy. Mnie frustruje, że wcale nie jestem w tym sam, a wiele osób, które mają coś ważnego do powiedzenia podlega tej samej kulturze wycinania, rozwadniania i umniejszania treści istotnych społecznie. Nie od wczoraj, ale od wielu lat.

I potem zdziwienie, że żyjemy w kraju w jakim żyjemy, a ludziom utrwalają się dziwne, szkodliwe dla nich samych, dla ich własnych interesów poglądy…

Xavier Woliński