Kilka rzeczy o których nie powie wam władza

man looking at an empty wallet Photo by Nicola Barts on Pexels.com

Władza wam tego nie powie, więc ja wam to powiem. Czeka nas bardzo trudna zima, wiosna i prawdopodobnie cały przyszły rok. O ile w innych krajach już trwają wezwania władz do wspólnego wysiłku, ograniczania zużycia energii zwłaszcza na bzdury w stylu oświetlenia fasad budynków, u nas trwa beztroska.

Sądząc z oficjalnych publikatorów, rząd ma sytuację pod kontrolą, a kasy z KPO (no przecież, że wrażej, niemieckiej!) nie potrzebujemy, sobie poradzimy sami, wiedzeni żelazną ręką Prezesa ku lepszej przyszłości. Kiedy jednak wyłączane są kamery i mikrofony aktyw partyjny przyznaje, że sytuacja jest ciężka i boją się zimy.

Jakiś czas temu napisałem tekst o tym, że nie zagrożenie militarne jest teraz najważniejsze, ale wewnętrzna destabilizacja spowodowana nakładającymi się kryzysami ekonomicznymi (wszak z tego kowidowego do dziś wielu jeszcze się nie wygrzebało).

Jak to może wyglądać, pokazuje ostatnia wielka demonstracja w czeskiej Pradze. Dziesiątki tysięcy ludzi protestowały przeciwko drożyźnie. Mamy tam dwa poziomy, ekonomiczny i polityczny. Polityczny polega na tym, że rozmaite partyjki głównie skrajnie prawicowe, antyunijne/antyniemieckie i proputinowskie, próbują ugrać coś na kryzysie. Korzystając oczywiście z tradycyjnie silnego w Czechach nurtu prorosyjskiego. Ten nurt w Polsce jest słabszy i nie sądzę, że ktoś będzie próbował tutaj iść na masową skalę w tym kierunku. Za to wątek antyunijny połączony z antyniemieckimi resentymentami widać już dzisiaj dość wyraźnie. Wprost nikt nie powie, że jest „za Rosją”, jak w Czechach, ale rozpętywanie nacjonalistycznej licytacji obecnie, jest faktycznie graniem na rzecz interesów Kremla. W Pradze przynajmniej mówią o tym bez ogródek, a nie opowiadają o „dwóch wrogach”.

Ale element polityczny, jak to często bywa, jest tylko pianą, efektem kryzysu gospodarczego, w który wchodzi obecnie nie tylko Polska, ale cała Unia. Od lat piszę o tym, że w Polsce nie było żadnego „sukcesu transformacji”. Jedynym sukcesem było, w sytuacji rozpadu konkurencyjnego projektu opartego o Rosję, podpięcie się pod kraje kapitalistycznego centrum sztywnym łączem. Nie żadne tam kombinacje poszczególnych rządów, ale fakt, że siła robocza uciekła z kraju otworzyło dopiero drogę do korekt neoliberalnej polityki, bo dalsza ucieczka skończyłaby się katastrofą. Dodatkowo środki unijne, które uruchomiły rozmaite programy infrastrukturalne, czyli de facto interwencję ze środków publicznych w gospodarkę o czym żaden liberał wprost nie napisze, pobudziły koniunkturę i stąd bierze się cały „sukces” ostatnich lat. Łącznie z niewielkimi koncesjami na rzecz świata pracy. Taki mały przykład, jak skala makro oddziałuje na skalę mikro.

Co jednak zrobić, kiedy centrum będzie w kryzysie? Jaki pomysł mają tutaj nasi geniusze polityki zarówno z rządu, jak i opozycji? Co zrobią, żeby zaraz nie wyszły dziesiątki tysięcy osób na ulice pod flagami jakiejś losowej partii skrajnie prawicowej, np. Konfederacji, która w zasadzie mówi już teraz to, co było słychać na manifestacji praskiej? A jeśli Konfederacja będzie zbyt otwarcie prokremlowska, to zawsze znajdzie się taka, która zmodyfikuje przekaz odpowiednio do polskich warunków.

Dlatego uważam, że gadanie o armatach w sytuacji, kiedy grozi nam poważna destabilizacja na świecie i co za tym idzie w kraju to jest gadanie szkodliwe. Opowiadanie tego, co robią niektórzy popularni „eksperci wojskowi”, że zamiast na 500 plus i socjalu (swoją drogą, dajcie spokój, jaki „socjal” w Polsce) należało budować wielką armię, to jest właśnie prosta droga do destabilizacji kraju. Po co ci wielka armia, skoro na zapleczu masz rozkład społeczny i gospodarczy? Z czego tę wielką kolejną dywizję finansować? To są fantazje ludzi, których nie interesuje ostatnio już chyba nic poza ich „konikiem”, jakim jest wojsko i wojna, a innych problemów poza swoimi mapami sztabowymi nie widzą.

W Polsce dodatkowo mamy miliony uchodźców z Ukrainy i już teraz zaczynają się na tym tle napięcia „na ulicy” i nie tylko. Coraz więcej słyszę opowieści, że „nie ma mieszkań, bo oni”, „ceny rosną, bo oni” itd. Niestety to nie wygląda dobrze. Moje tłumaczenia, że te i poprzednie władze zaniedbały politykę mieszkaniową i to jest ich wina, a nie uchodźców przekonają może parę osób, ale ta narracja, że „to wina onych” się zaczyna rozprzestrzeniać coraz szerzej.

Ktoś na na to jakąś realną odpowiedź poza tym, że jak w latach poprzednich „jakoś się ułoży i przeczekamy”?

Xavier Woliński