18 marca 1871 roku uważa się za początek powstania określanego mianem Komuny Paryskiej. Obecnie mamy więc 150. rocznicę jej wybuchu. Dla całej wolnościowej lewicy to istotny punkt w historii. Zawsze była i będzie wspominana, mimo jej rozmaitych wad. Dlaczego, zwłaszcza dla mnie to niezwykłe zdarzenie jest istotne?
Przede wszystkim wyrażała bliskie mi ideały w sferze politycznej i gospodarczej. Mimo że w łonie Komuny ścierały się rozmaite prądy to dominowała nad wszystkim wizja podstawowa – powszechna decentralizacja władzy.
Komuna, to po prostu po francusku gmina. I to właśnie specyficzne rozumiane gminowładztwo było podstawowym elementem spajającym rozmaite jej odłamy. Jak w Manifeście Komuny ogłoszono – gmina, zarówno Komuna Paryska, jak i gminy całej Francji miały być podstawowymi jednostkami politycznymi, sfederowanymi dopiero na poziomie wyższym od dołu do góry. To gmina miała zarządzać niemal całością spraw i gospodarczych i politycznych, a oddając na poziom Federacji Gmin tylko absolutnie niezbędne kwestie, konieczne np. koordynacji gospodarki. Stanowi to do dziś inspirację dla wielu wolnościowych lewicowców, w tym oczywiście także i mnie. Gminowładztwo (piękne, a zapomniane nieco polskie określenie), to jest coś co od dawna napędza moje rozważania.
Tymczasem w Komunie Paryskiej ścierały się rozmaite idee i prądy. Politycznie dominowali blankiści i neojakobini, ale w ówczesnych warunkach, siłą rzeczy na wszystkim unosił się duch Proudhona, najbardziej bodaj dyskutowanego i znanego filozofa politycznego lat 60. XIX wieku we Francji. „Byłem proudhonistą, jak wszyscy” – powiedział Albert Theisz, koordynator komunardzkiej poczty i członek paryskiej sekcji Pierwszej Międzynarodówki (w której rzeczywiście czytelnicy Proudhona dominowali wówczas). Ten apostoł decentralizacji idealnie wpasował się w ówczesne nastroje buntownicze przeciwko skrajnej wręcz centralizacji Cesarstwa. Federalizm i decentralizacja to było hasło odmieniane przez wszystkie przypadki na niezliczonych zebraniach i wiecach.
Naturalnie powiedzenie „byłem proudhonistą” nie znaczy to samo co opowiedzenie się za jakąś twardą doktryną, bo sam Proudhon żadnej nie wytworzył. W zasadzie jego główne wątki to głębokow posunięty federalizm zamiast centralizacji oraz posiadanie zamiast własności. Natomiast wielu już wtedy w tym nurcie z którego potem wykształcił się anarchizm i syndykalizm zaczęło odrzucać jego pozostałe fantazje, zwłaszcza mizoginię czy niechęć do strajków i związków zawodowych. Protosyndykaliści wywodzący się wcześniej z „proudhonowskich federalistów” tacy jak Eugène Varlin (członek sekcji I Międzynarodówki, współzałożyciel Paryskiej Federacji Stowarzyszeń Robotniczych, odpowiedzialny za finanse Komuny) coraz bardziej skłaniali się ku rozwiązaniom anarchokolektywistycznym.
I właśnie to jeden z głównych ideologów Komuny, anarchista Gustave Lefrançais (wybrany do jej rady, członek komitetu ds. finansów i komitetu ds. pracy) głęboko dystansował się od mizoginistycznych wizji Proudhona i był jednym z pierwszych i niestety nielicznych członków Komuny, którzy podkreślali istotność praw kobiet i domagali się ich realizacji.
Tak więc także na tym polegało piękno Komuny, że poza może częścią blankistów, nikt tam nie miał twardych ideologicznych pozycji doktrynalnych, a idee bywały płynne i przede wszystkim służyły praktycznemu doświadczeniu.
Sama Komuna trwała zbyt krótko, żeby można było wyciągać z niej jakieś ostateczne wnioski, ale do dziś pozostaje dla wielu z nas niewyczerpanym źródłem rozważań i inspiracji. Przede wszystkim jest wspomnieniem czasów, kiedy ruch lewicowy i socjalistyczny nie został przygnieciony przez doktrynalne „święte księgi”, które trzeba znać na pamięć i na wyrywki. Wówczas nie było aż tak istotne co napisał ten czy inny filozof polityczny. Dla socjalistów i radykałów tamtych czasów nie było „twardych autorytetów” i każdego można było skrytykować, a jego myśl kontynuować w zupełnie nowych kierunkach, zwłaszcza jeśli domagała się tego praktyka i rzeczywistość.
To, co dziś może być dla nas inspirujące, to fakt, że w Komunie nie dominowali siłą rzeczy robotnicy wielkich fabryk, ale rzemiosło i robotnicy mniejszych warsztatów. Jako żywo przypomina to dzisiejsze czasy bardziej rozproszonego kapitalizmu. Studiując nie tylko historię Komuny, ale także jej otoczenia intelektualnego czy politycznego, można znaleźć ciekawe przyczynki do dyskusji o dzisiejszych czasach i możliwych formach organizowania się oraz myślenia o polityce. Zwłaszcza można tam odnaleźć nurty potem nieco zapomniane czy porzucone, a które wówczas rozpalały wyobraźnię.
Dla mnie to ciągła inspiracja, tak jak ciągłą inspiracją są w jakimś sensie kontynuatorzy Komuny, czyli bliscy ideowo i geograficznie, choć niekoniecznie czasowo, rewolucjoniści którzy równolegle do francuskiego budowali ruch na Półwyspie Iberyjskim. Tam również ruch robotniczy i lokalna sekcja Pierwszej Międzynarodówki wyrastała z „federalizmu Proudhona” wymieszanego z kolektywizmem Bakunina oraz także lokalnymi odłamami socjalizmu mniej znanymi poza tym regionem. To, co było unikatowe w Komunie Paryskiej przetrwało jeszcze przez dziesięciolecia w Hiszpanii, bo tam do 1939 roku nie było tak krwawej rozprawy jaką był upadek Komuny. A więc te wszystkie mało znane idee i postaci, jeszcze przez długie dziesięciolecia stanowiły o żywotności ruchu i jego unikatowości na mapie coraz bardziej autorytarniejącego i kostniejącego świata polityki lewicowej.
Oba te ruchy są dla mnie ciekawym obszarem rozważań i poszukiwań inspiracji w celu rozwiązania pytania „czy inna polityka i gospodarka jest możliwa?”. Owszem, jest możliwa jeśli zrzucimy z sobie skorupę XX-wiecznych dogmatów i spróbujemy odszukać prądy dawno zapomniane, które proponowały inne modele i inne rozwiązania. Mnie to fascynuje i napędza do myślenia i działania.
Xavier Woliński