Ludowładztwo praktyczne

Często, gdy idziemy negocjować z urzędnikami czy politykami jakąś kwestię, pojawia się „szok kulturowy” wywołany przez liczebność naszej grupy.

„Myśleliśmy, że to będzie jedna, czy dwie osoby, a nie 8-10”. Przyzwyczajeni do załatwiania wszystkiego w wąskim gronie liderów, prezesów i dyrektorów, nie rozumieją faktycznie „ludowego” i „demokratycznego” („ludowładczego”) funkcjonowania.

Nie pojmują, że inne osoby, to nie statyści, irytujący „tłum”, ale pełnoprawni uczestnicy dyskusji. Nie pojmują też, że można przyjmować na serio postulat „nic o nas bez nas”. Jeśli temat dotyczy osób np. z kilku ulic, albo kilku bloków, powstaje delegacja złożona z osób wyłonionych przez te wspólnoty ludzi. Sami też zwykle jesteśmy w stanie zapewnić moderację wewnątrz naszej grupy, żeby właśnie nie powstało wrażenie „tłumu”. Mamy doświadczone w tym osoby z sobą, jeśli urzędnicy się gubią.

Oni woleliby załatwić to jednak w jak najwęższym gronie, w którym można „zgrilować” albo „przekonać” jakąś pojedynczą osobę, która jest „charyzmatycznym liderem”, a który potem już przekona resztę, co jest dla nich dobre. W skrajnym przypadku liczą, że można jakoś tę osobę przekupić. A najlepiej jakby to był „pan mecenas”, który wyjaśni „ludowi”, że pewne rzeczy są „niemożliwe”. Czyli ktoś z „naszej klasy społecznej”, z którym „da się dogadać”.

Nic ich tak nie konsternuje, a nawet irytuje, jak widok „zwykłych ludzi”, którzy wchodzą na negocjacje „jak do siebie”. Mają czelność, zamiast wyłącznie być odbiorcami komunikatów produkowanych przez elity (także elity ich ruchu), uczestniczyć jak równy z równym w procesie „ucierania decyzji”.

Tak się dzieje nawet w kontakcie z urzędnikami, czy politykami, którzy od lat znają nasze metody działania, nasze rozumienie procesu demokratycznego. Zawsze te same ceregiele, „gdybyśmy wiedzieli, to byśmy załatwili większą salę”. Choć wiedzą, lub mogą się spodziewać, że będziemy większą grupą. Jednak ze względu na kulturę polityczną panującą u nas, zawsze domyślne jest to, że negocjują jeden-na jeden, jak „szef z szefem”. Szef „ruchu społecznego” z „szefem urzędu”. Taką formę rozumieją doskonale i w niej znakomicie się odnajdują. Czują się w niej swobodnie i mają pełne poczucie kontroli sytuacji.

Natomiast, gdy jakaś grupa traktuje proces demokratyczny na serio, nie chce załatwiać niczego za plecami innych, wtedy wytrąca to ich z równowagi. Ale to dobrze. Wówczas zdarza się, że stracą pewność siebie, albo chlapną coś w większym gronie i ciężej będzie się wycofać, bo było wielu świadków.

Dlatego bardzo taką formę działania lubię. Dodaje poczucia sprawczości ludziom, zwiększa poziom doświadczenia większego grona osób i jednocześnie konfunduje ludzi władzy poszerzając dla nas margines możliwości. Czy może być coś lepszego?

Xavier Woliński