Czytam: „Ćwierć miliona złotych za mikrokawalerkę o powierzchni niespełna 13 m kw. – taka oferta pojawiła się na warszawskim rynku wtórnym. Także na rynku pierwotnym są „mikroapartamenty inwestycyjne” o metrażach nawet poniżej 18 m kw., choć według przepisów mieszkanie musi mieć co najmniej 25 m kw. ” – dziwi się dziennikarz Wyborczej.
I tak sobie myślę, że w latach 80. jedną z fundamentalnych linii krytyki był fakt, że ludzie „dostają klitki do mieszkania”. Te „klitki” to dla młodej, trzyosobowej rodziny było ok. 40 m2. I że to jest „niewyobrażalne” mieszkać „w takiej ciasnocie”. Dzisiaj ludzie biorą kredyty na pół życia, żeby dostąpić łaski mieszkania na 20 metrach kwadratowych.
Czytam teksty pochwalne, jak to kapitalizm zbudował tyle a tyle mieszkań i to jest „miara sukcesu” obecnego systemu. Tylko co to są za mieszkania? „Nanokawalerki” bliżej centrum, albo „apartamenty” w szczerym polu, bez usług, bez komunikacji, tereny półpustynne, bez drzew, blok przy bloku, z mikroskopinym „placem zabaw” („bo w prawie zapisano, że ma być plac zabaw”, więc jest – jeden bujak i coś co przypomina kuwetę).
Tymczasem ludzie oglądali w latach 80. seriale typu Dynastia i myśleli, że tak mieszka tam przeciętny Amerykanin. Swoja drogą te seriale pojawiły się akurat w czasach, kiedy aparat partyjno-państwowy PRL pracował już intensywnie nad przejściem na „pełny kapitalizm” i nad uwłaszczeniem się na majątku wspólnym, więc te tasiemce były oferowane ludziom, żeby się „przyzwyczajali”. Kapitalizm w demoludach nie spadł z nieba.
Xavier Woliński