Puste biurka, czyli źródła władzy poselskiej

white rolling armchair beside table Photo by Lisa Fotios on Pexels.com

Dlaczego posła trudno zastać w biurze w okręgu w którym startuje w wyborach?

Rano napisałem tekst o tym, że posłowie dostali więcej pieniędzy na wynajem mieszkań w Warszawie. Potem pomyślałem, że to symptom szerszego problemu i postanowiłem podrążyć. W lokalnej prasie jest mnóstwo informacji z rozmaitych regionów, że posła trudno zastać w czasie dyżuru poselskiego w okręgu, który rzekomo ma reprezentować. Ta sytuacja powtarza się od lat i podczas wszystkich kadencji. Zapewne są wyjątki, ale ta sytuacja ujawnia prawdziwą strukturę tego systemu.

Co dla posła jest najważniejsze? Być jak najbliżej prawdziwych źródeł władzy. Kto jest dysponentem władzy w tzw. „demokracji parlamentarnej”? Naiwni powiedzą, że „wyborcy”. Prawda jest natomiast taka, że źródło władzy nie leży na prowincji, ale w centrum. Jest nią np. kierownictwo partii, które znajduje się w Warszawie. Są nimi też media, których najważniejsze redakcje również znajdują się w stolicy. Oraz oczywiście sponsorzy kampanii, którzy często także mają swoje centrale w Warszawie. No więc jak, w tej sytuacji, poseł ma nie walczyć o większe dopłaty do mieszkania, zamiast hotelu sejmowego (choć w zasadzie powinieneś być w Warszawie tymczasowo, głównie w czasie posiedzeń)?

Źródłem władzy nie jest „lud”, ale określony konglomerat polityczno-medialno-gospodarczy z którym swój los związał poseł. Wiadomo, że odpowiednio ukształtowana „masa elektoralna” (jak się traktuje wyborców w tzw. demokracji parlamentarnej) i tak zagłosuje na takich kandydatów, jakich wskaże centrala, choćby nic nie mieli wspólnego z danym regionem.

To oczywiście pokazuje patologię tego systemu w którym poseł nie jest żadnym „posłańcem” woli oddolnej, ale częścią całej scentralizowanej konstrukcji, a zazwyczaj jej bezwolnym trybikiem. To starcie najczęściej kilku starszych panów w Warszawie ma decydujący wpływ oddanie głosu na tego czy innego figuranta.

Dla „masy elektoralnej” ma być ważne, żeby był „nie z tamtego drugiego wrogiego obozu, ale naszego, właściwego”. A jak się nazywa, o czym mówi, i czy faktycznie reprezentuje naszą wolę nie ma istotnego znaczenia. Ważne, że nie jest „tamtym”, który posługuje się innym szyldem partyjnym.

Nie ma sensu pojawiać się w okręgu wyborczym zbyt często, bo to strata czasu, żeby spotykać się z jakimiś petentami, którzy im tylko zawracają gitarę, bo tzw. elektorat partyjny i tak zagłosuje na tego, kogo podsunie im partia i wypromuje cały konglomerat. Już prędzej warto bywać w lokalnym oddziale partii, gdzie można ewentualnie podkopać pozycję konkurenta we własnej partii.

A na pół roku przed wyborami się podpompuje na bilbordach odpowiednią osobę i gitara. Przykład. Obecnego prezydenta Wrocławia jeszcze rok przed wyborami nikt nie znał, poza ludźmi z wydziału miejskiego w którym pracował. Ale szybka kampania „zjednoczonej opozycji” i został zbawcą demokracji (bardzo przejętym swoimi występami na instagramie). Tak samo było z Dudą i niezliczoną liczbą innych postaci wypromowanych przez odpowiednie partyjne działy propagandy.

Tak wygląda praktyka, a o teoriach to sobie możecie poczytać wśród niektórych naiwnych publicystów, którzy dalej wierzą lub chcą żebyście wierzyli, że mamy do czynienia z demokracją, czyli „władzą ludu”.

Xavier Woliński