Robotnik z elektrociepłowni: Wyzysk i praca w gorączce

Zdjęcie: Marco Livi
Poniżej tekst Wojciecha, pracującego jako  maszynista urządzeń odpopielających w elektrociepłowni. 

To kolejny "gościnny" tekst z cyklu pracowniczego, w którym oddaję przestrzeń osobom, które najrzadziej dostają ją w mediach. Pracownikom, zwłaszcza fizycznym oraz szeregowym pracownikom i  pracownicom usług.  Zapraszam do lektury, a jeśli chcesz podzielić się swoimi doświadczeniami, to proszę o kontakt.

Byłem przez 2,5 roku pracownikiem jednej z warszawskich elektrociepłowni. Dlaczego byłem? Czemu nie jestem? Sytuacja wygląda następująco.

Zatrudniłem się z początkiem roku 2019. W styczniu. Było nas dwóch na danym stanowisku, na danej zmianie. Godziny, wymiar czasu pracy, sama praca, czyli ludzie wokół (poza jednym kierownikiem ds. wytwarzania) byli bardzo dobrzy. Niemal nie czuć było, że jesteśmy pracownikami outsourcingu. Owszem, nie dotyczyły nas premie, trzynastki, benefity, należne pracownikom państwowej spółki. Jednak od samego początku do samego końca, nie działała współpraca na linii pracownicy mojej firmy – zarząd mojej firmy.

Wrogiem stałem się już na początku, gdy odmówiłem wykonania badań lekarskich na własny koszt. Ta przepychanka trwała kwartał, i zakończyła się zawiezieniem mnie przez brygadzistę do lekarza, ale już nie odstawieniem mnie z powrotem. Wracać z drugiego końca miasta musiałem sam. Przynajmniej zaoszczędziłem stówkę.

Kolejna rzecz to nie wypłacany ekwiwalent za pracę w nocy (durne 40 zł, ale zawsze). Teraz już wiem, że dostawałem tylko ja, bo się upomniałem i podparłem to przepisami w Kodeksie Pracy. Moja pensja zatem rosła. Po zdobyciu świadectwa kwalifikacji była już całkiem ok. Co więcej, byłem doceniany przez przełożonych w firmie państwowej, jednak kontrakt zakłada, że po zakończonej pracy w mojej byłej firmie, nie mogę przez rok pracować dla głównego wykonawcy. Więc pracowałem sobie spokojnie, aż do sierpnia roku 2020.

We wrześniu zobaczyłem, że moja pensja jest niższa o 1/4. Okazało się, że po wydarzeniach z sierpnia, kiedy to dwóch pracowników, będąc pod wpływem, zniszczyło trochę drzwi. To nie prezes, a wszyscy pracownicy zapłacą karę nałożoną na firmę, przez spółkę państwową. Tym sposobem, stopniowo obcinano nam i tak mniejsze o 1/4 już pensje.

W styczniu poszedłem na urlop ojcowski, chciałem po dwóch latach go wykorzystać. Tu również robiono mi problemy. Usiłowano mnie przekonać, abym nie szedł na ten urlop. Proszono, grożono nie przedłużeniem kontraktu. Ze względu na pensję i tak nie zależało mi na przedłużeniu umowy, a ponadto za te same godziny, nowe umowy były na 3/4 etatu, nie na cały jak poprzednio.

Prezes i kierownik chyba liczyli, że ze strachu podpiszę, jak wszyscy. Nie podpisałem. Nie mam zamiaru wspierać wyzyskiwacza. Z powodu choroby, kazano mi wykorzystać mój urlop, odmawiając w innym wypadku wypłaty.

Tam nie można było chorować, bo firma nie ma pieniędzy na takie fanaberie. Gdy więc zaczęła się pandemia, ludzie nie chodzili na zwolnienia, tylko pracowali. Z gorączką i objawami przeziębienia, czy też wirusa, przychodzili do pracy. Gdy kolegom (braciom z jednej zmiany) zmarła babcia, brygadzista zaproponował, żeby przychodzili co drugi dzień, zamiast wykorzystać w pełni dni wolne na organizację pochówku, bo nie ma ludzi do pracy.

Wszyscy bez wyjątku pracownicy państwowej spółki dziwili się, że wytrzymałem tak długo. Inni albo pracowali, albo zwalniali się przez bohaterską postawę firmy wobec swoich pracowników. Sama praca to było ciekawe przeżycie. To balansowanie na cienkiej linie pomiędzy zachowaniem zasad BHP, a utrzymaniem w ruchu sprzętu, którym na poważnie powinien zająć się konserwator zabytków.

BHP realizowane było tylko względem mojego stroju i noszenia kasku. A to, że wrzątek leje się na plecy, że praca często nie spełniała żadnych norm, że urządzenia nie są sprawne, mają nieważne badania UDT i tym podobne, to już się nie liczy. Na takim sprzęcie pracowaliśmy. Taki sprzęt utrzymywałem w ruchu.

W marcu, w pierwszy dzień wiosny, skończyła mi się umowa. Znalazłem pracę, byłem w tracie badań, zapytałem swojego brygadzistę, co dalej. Rozliczono mnie z niewykorzystanego urlopu za rok 2021. Po dwóch tygodniach zadzwoniła do mnie kadrowa z propozycją, że prezes się namyślił i jak nie mam pracy, to mogę wrócić. Umowa na 3/4 etatu, do końca roku. A dalej JAK SIĘ SPRAWDZĘ, to może mi umowę przedłuży. Jakbym przez ponad dwa lata się nie sprawdził. Zapytałem kadrowej jakim cudem nie sprawdziłem się dotychczas, to odpowiedziała, że prezes tak powiedział.

Nie ma wolności dla klasy pracującej

Piszę to niejako, by pokazać społeczeństwu, w jakim chorym ustroju feudalnym żyjemy. Nie ważne czy pracujesz w call center, na kasie w markecie, w warsztacie, czy na budowie. Polski robotnik jest tylko narzędziem w ręku prezesa. Wyeksploatować do cna, wycisnąć ile się da z człowieka, a gdy jest niepotrzebny, zachoruje, umrze ktoś bliski, zwolnić lub szykanować.

Kiedyś spytałem pewnego właściciela sklepu osiedlowego, dlaczego nie zatrudnia młodych kobiet. Sami faceci pracowali. On na to: „Dam jakiejś ku#wie umowę, a ta mi w ciążę zajdzie i będę ją musiał trzymać. Po co?”. To mi bardzo mocno uświadomiło, że może lewaki czasem przesadzają, ale istotnie, niemal każdy przedsiębiorca w Polsce to wróg ludzkości i narodu. Nie dziwi zatem fakt, że gadanina JKM o wolnym rynku trafia na tak podatny grunt. Wolności nie ma, nie było i nie będzie nigdy dla nas, dla KLASY PRACUJĄCEJ. Chyba, że sami sobie o nią i godność oraz dobrą płacę zawalczymy.

W wielu firmach ludzi traktuje się jak śmieci. Czasem nawet pozwala na to chory Kodeks Pracy. Komu na 8-9 godzin wystarcza 15 minut przerwy? Co można zrobić w te 15 minut poza szybkim połknięciem posiłku? Nadchodząca dekada cofnie rynek pracy o 30 lat. Znów czeka nas bezrobocie, fala zwolnień i samobójstw oraz wzrost przestępczości. Albo zatem coś z tym zrobimy, albo będziemy deptani nadal. Swoje prawa zdobywa się w walce, a nie o nie prosi.