W libkowych mediach straszą znowu widmem „poprawności politycznej”. Tym razem w Wysokich Obcasach w kontekście wywiadu z Dorotą Masłowską.
Wypowiedzi Masłowskiej można odbierać w zróżnicowany sposób. Niektóre uwagi sensowne, jak to, że „wykrystalizowała się już kasta samozwańczych księży i strażników tego internetowego kościoła”. Faktycznie takie świętsze od papieża jednostki się trafiają. Ale to nic nowego, znamy to przecież z czasów w których „poprawność polityczna” w dzisiejszym rozumieniu nie istniała. Też nie lubię przesady w puryzmie, więc trudno się nie zgodzić.
Dziwniej się robi w momencie „odsłonięcia” przeprowadzonego przez autorkę wywiadu:
„Urodziłam się w 1975 roku i dość mocno mam wpojony język, w którym mówiono na przykład, że ktoś jest nienormalny, a nie, że jest w spektrum, i tym podobne. Znam to gryzienie się w język, które opisujesz, bo chciałaś powiedzieć prostytutka, ale przypominasz sobie, że dziś mówi się pracownica seksualna”.
Faktycznie, potworna jest ta poprawność polityczna, bo nie wypada już mówić, że „ktoś jest nienormalny”. Masłowska od razu wyczuwa, że można i wskakuje na wysokie C:
„To mnie bardzo interesuje. Bo zobacz, jak szybko ta poprawność polityczna, wysokie równościowe standardy stały się źródłem poczucia wyższości i narzędziami przemocy. Buldożerem do rozjeżdżania tych, którzy nie nadążają, patrzą wstecz, usiłują bronić starych rozpadających się światów, powoływać jeszcze na zdrowy rozsądek.”
„Zdrowy rozsądek” to zazwyczaj po prostu synonim konserwatyzmu. W tym momencie wielu się wyświetli Korwin, który zanim to się stało modne, narzekał, że już nie może mówić, co myśli o kobietach, o osobach z niepełnosprawnościami, gejach itd. Strasznie go już od dziesiątków lat ta „poprawność polityczna” dusiła. Tak bardzo, że przez te dziesiątki lat nie wychodził z mediów, żeby tam opowiadać, jak bardzo jest cenzurowany w mediach z powodu „poprawności”.
Jakoś bowiem tak się składa, że ci wszyscy skrzywdzeni przez „poprawność” są tak bardzo „rozjeżdżani buldożerami”, tak bardzo „kancelowani” i „niszczeni”, że na opowiadaniu, że ktoś im coś niemiłego napisał o ich języku czy zachowaniu w komentarzach w internecie, zarabiają na tym grubą kasę i brylują w mediach.
Znam grupy społeczne o wiele bardziej i skuteczniej „kancelowane” niż te drące szaty nad swoim losem gwiazdy i generalnie ludzie elit. To jest niesamowite, jak szybko w tym kraju chwycono przynętę, jakoby „lewactwo” za pomocą potężnych swoich wpływów potrafiło strącać z piedestału autorytety, bo ktoś z elitki użył pogardliwego języka dla grup faktycznie dyskryminowanych.
Potem okazuje się, że te straszliwe prześladowania, to jakiś tekst na Facebooku, albo komentarz na Twitterze. Faktycznie, lewactwo jest potęgą. Oni mają milionowe zasięgi w masowych mediach (i niejednokrotnie miliony na kontach), a my co najwyżej możemy coś sobie skomentować niemiło w mediach społecznościowych.
Żeby skutecznie zasłonić swoją dominację, trzeba pozować na ofiarę. Osiągnęli w tym mistrzostwo. Dziennikarka i znana pisarka biadolą, jak są rzekomo niszczone przez poprawność polityczną, robiąc to w masowym medium. Znam ludzi, którzy chcieliby być tak „niszczeni”. Takie pluszowe kajdanki, które sobie zakładają, żeby odwrócić uwagę od osób faktycznie niszczonych. Pomijając dyskryminowane grupy społeczne, co jest oczywiste, możemy wspomnieć o przykładowo osobach zgłaszających nieprawidłowości w pracy. Ile takich osób zniszczono i świat się o tym, poza kręgiem znajomych nawet nie dowiedział?
To, że chodzi o zagrożenie dla pozycji elit, a nie szaraczków, którzy są niszczeni za samą próbę podniesienia głowy, wychodzi w tym fragmencie:
” Chyba wszyscy mamy na tyle osobistej wolności, żeby mówić, jak chcemy, na śmierć zwierzęcia, natomiast mnie fascynuje samosąd na nieszczęsnym profesorze, który próbuje bronić resztek starego świata i starych relacji między językiem, ludźmi, zwierzętami, przedmiotami i zjawiskami. To kwestia pewnej filozofii, a ludzie reagują najbardziej sprawczą w tej chwili figurą życia społecznego, czyli linczem. Ta euforia włóczenia autorytetu za końmi jest dla mnie emblematyczna. I te kolejne osoby, które muszą wyrazić od nowa swoje osobiste oburzenie: „ja! ja powiem, czemu on nie ma racji”, i na tym rosną. To mnie fascynuje i odraża”.
Biedny profesor, w jego obronie stanęły już wszystkie niemal media, sam raczej niewiele sobie z tej krytyki robi, ale tutaj dokonano na nim „samosądu”, „linczu”. Histeryczny język zupełnie nieprzystający do sytuacji, w jakiej się znalazł, a przecież pracy nie stracił, a kolegów ma pewnie teraz nawet więcej niż wcześniej.
Skąd ta przesada? Otóż, nie tylko w tym wywiadzie, widać poważny lęk osób ze świecznika, że teraz jakieś internetowe masy uzyskały możliwość krytyki osób niegdyś spod tej krytyki wyjętych. To jest nie do pomyślenia. Jak można atakować „autorytety” i w dodatku „profesora”!
Takie odwrócenie ról, dawniej możliwe tylko w karnawale, jest przerażające dla tych u władzy (choćby tylko symbolicznej). Do tej pory to wybrańcy mogli ledwie skinieniem skazywać maluczkich na zapomnienie i cierpienie. Teraz nagle próbują te „szare masy” się odzywać i dokonywać wyimaginowanych „samosądów”, po których poza wzrostem popularności w mediach rzekomo „kancelowanej” osoby, nic się nie dzieje.
Swoją drogą kolejne słowa, tym razem „lincz” straciły swoje pierwotne znaczenie i swoją grozę. Dzisiaj to oznacza skrytykowanie gwiazdy ekranu czy prasy. Może by się nad tym pochylił „nieszczęsny profesor”?
Xavier Woliński