Stan wojenny, koniec marzeń

W 40. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego wydaje się, że poza niektórymi bańkami spory o to wydarzenie zaczynają przemijać.

Mimo to, było to jedno z ważniejszych momentów w lokalnej historii. To zdławienie i upadek robotniczego ruchu ostatecznie otworzyło drogę do wprowadzenia dzisiejszego modelu kapitalizmu. Nie 1989 rok, kiedy do zaawansowanych już procesów dokooptowano jedynie resztki tzw. Solidarności zwanej podziemną.

Wierchuszce Solidarności oczywiście ubzdurało się, że coś tam „obaliła”. Podczas, gdy w mniejszym czy większym stopniu przechodzenie do pełnego kapitalizmu rozpoczęło się wkrótce po 13 grudnia. Coraz dalej idące reformy rynkowe, za którymi płaczą do dziś niektórzy korwiniści, różne firmy i firemki, kontrolowana prywatyzacja. Masa upadłościowa po Solidarności była potrzebna głównie po to, żeby nadać temu uzasadnienie ideologiczne i robić dobre wrażenie na tzw. Zachodzie.

Niemniej jednak proces uwłaszczenia części aparatu państwa na wspólnym majątku odbył się także w krajach w których nie było „naszych” sporów. Nie było Solidarności, Wałęsy, Jaruzelskiego, Rakowskiego, Kaczyńskiego czy Michnika. Proces rozpoczął się i faktycznie zakończył w ZSRR i od tego procesu zależał los satelitów. Wynikał między innymi z samej logiki systemu, jak już pisałem wielokrotnie. Biurokracja państwowa, technokracja, będąca właścicielami środków produkcji de facto, chciała stać się właścicielami środków produkcji de iure, akceptowalnymi na całym świecie. Bagaż ideologiczny, ciągłe mieszanie się robotników w rozmaite sprawy, słuchania ich żądań, powołujących się na zapisane im przecież prawa „państwa robotniczego”, były irytujące. Odwołanie się do nacjonalizmu i kontrolowane przejście na bardziej klasyczną formę kapitalizmu było o wiele bardziej dla nich korzystne.

W niektórych krajach w ogóle nie doszło do podzielenia się tortem z tzw. opozycją. W ZSRR praktycznie całość wzięły frakcje partyjne i biurokracji państwowej, a tajne służby w szczególności (Putin wszak to były „towarzysz” z tychże). Tak więc te spory, że ktoś tu chciał „ratować socjalizm” za pomocą czołgów są bezprzedmiotowe i oderwane od realnych procesów.

Kilkutysięczna podziemna Solidarność, a zwłaszcza zaludniający ją w coraz większym stopniu inteligenci, po złamaniu związku zawodowego jako masowego ruchu, mogli sobie obalać co najwyżej flaszkę w tajnej dziupli w której drukowali na powielaczu ulotki. To państwo, a zwłaszcza wojsko, które de facto kontrolowało po stanie wojennym sytuację, miało tu najistotniejszy wpływ. Dysponując potężnym aparatem represji i armią, mogli iść w takim kierunku w jakim chcieli. Więc poszli. Drugi etap reformy, Wilczek, Rakowski. A nad wszystkim czuwający były endek Jaruzelski.

Jak mawia do dziś Urban, od dawna tam w partii nikt w żadne socjalizmy nie wierzył, liczyła się „racja stanu”, czyli racja rządzącej ekipy. De facto ostatnią obroną jakichś elementów socjalizmu i nasycenie go polską tradycją syndykalistyczną był I Zjazd Solidarności. Ślady tego widać w ulotkach w których Solidarność domaga się „Socjalizmu bez pałek i kastetów”. Na Stoczni Gdańskiej wisiało hasło „Proletariusze wszystkich zakładów, łączcie się”.

Nie udało się, ogólnoświatowa fala zmiotła takie ostatnie próby. Przyczyny tego są wielowymiarowe, ale na pewno nie tkwią w kuchniach w których knuli podziemni solidarnościowcy. Nawet w coraz chętniej czytanych przez nich bzdurach o wspaniałościach „wolnego rynku” podsyłanych przez zachodni wywiad.

13 grudnia to dla wielu kres marzeń. Dla mojego ojca, który już do Solidarności nie wrócił, to był kres marzeń o robotnikach kontrolujących zakłady. Późniejsze wydarzenia coraz bardziej potwierdzały, że to jest koniec. A dzień w którym przyniósł z „walnego zgromadzenia” nic nie warte jak się okazało akcje „jego” zakładu to był jeden z najsmutniejszych dni w jego życiu. Większość akcji oczywiście skupiła w swoich rękach biurokracja zakładowa wyższego szczebla i to ona potem handlowała tym, co z tego zakładu zostało. Uwaga, którą wówczas wygłosił, że przyszedł kapitalizm, dyrektor ciągle ten sam, a on i inni z jego załogi tak samo bez wpływu na cokolwiek na dole, to chyba jedna z najlepszych analiz tego, co się wydarzyło, jakie od razu, na gorąco słyszałem.

Ale plakietkę z okresu tej „pierwszej Solidarności” przechowuje. Choć od dawna uważa, że posługiwanie się tym logo to wstyd, w kontekście tego, co ta „neo-Solidarność” potem zrobiła. Z robotnikami, ze związkiem, z jego związkiem. Z jego marzeniami i dążeniami wielu takich jak on.

Xavier Woliński