Zrobili nam tu „koniec historii”

Transparent wywieszony przez robotników Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku.

Jest przykrym zjawiskiem, że postulaty uspołecznienia gospodarki, poddania jej demokratycznej kontroli pracowników, stały się już tylko memem służącym do irytowania prawaków w internecie. Jak choćby te cytaty z Testamenty Polski Walczącej pojawiające się każdego 1 sierpnia.

Jest to o tyle przykre, że jest to tradycja znacznie starsza i jak najbardziej „tutejsza”. Od początku zalążków nowoczesności aż do 1981 roku była obecna, rozwijała się, czasem była tłumiona i przechwytywana, ale potem się odradzała. Taka oto wizja, że nie może być prawdziwej demokracji bez demokratyzacji gospodarki. Co to za „władza ludu”, skoro większość kapitału skoncentrowana jest w rękach nielicznych właścicieli, którzy zarządzają dalej zakładami pracy jak folwarkami, a robotnik, czy szerzej pracownik nie ma tutaj nic do powiedzenia? To nawet nie jest pół demokracji, to jest zwykła fasada.

Ta idea pojawiała się w licznych momentach historii. W ruchu spółdzielczym, podczas rewolucji 1905, w ruchu związkowym. Pojawiała się w czasie i po pierwszej i po drugiej wojnie. W ruchu przejmowania od okupantów i uruchamiania fabryk przez robotników, potem w ruchu rad pracowniczych w czasie odwilży 1956. Potem w czasie pierwszej Solidarności w postaci oddolnego, masowego ruchu robotniczego z programem Samorządnej Rzeczpospolitej, który wyjęty był dosłownie z polskiej tradycji syndykalistycznej, abramowszczyzny i rozmaitych innych nurtów tutaj istniejących „od zawsze”.

Potem zostało to w latach zdławione najpierw w stanie wojennym przez wojsko, potem porzucone przez zarówno liberalne, jaki konserwatywne elity Solidarności. Zamiast samorządów pracowniczych, zamiast godności i demokracji na każdym szczeblu, sprezentowali nam traumę transformacji, zdziczały neoliberalizm, religijne wojny zastępcze o Boga w konstytucji i zakaz aborcji. Zastępcze, bo skoro już nie mogli ludziom dać realnej władzy nad życiem, dali im wojnę z „komuną”, „dżenderem” i „cywilizacją śmierci”.

W tym czasie wykorzeniali całkowicie nasze wolnościowo-socjalistyczne tradycje. Te resztki, które jeszcze przetrwały PRL zostały ośmieszone, zdradzone, oszczane i wyrzucone na śmietnik. W zamian zasadzili tutaj chwasty w postaci neokonserwatywnej i neoliberalnej importowanej z amerykańskich uczelni i thinktanków tandety. Ma to też swoje odbicie w kulturze masowej.

Dlatego uparcie odwoływałem się i będę odwoływał do „szoku transformacji”, jako jednego z podstawowych źródeł wyjaśniających położenie w jakim się obecnie znajdujemy. W jakim stanie się znajduje ruch pracowniczy oraz dyskusja o gospodarce. Już nawet najbardziej „radykalne” partie nie wychodzą poza kwestie w rodzaju „więcej takiego czy innego podatku”. Ruch pracowniczy w dużym stopniu jest wydrążony, oparty na kadrowych strukturach nielicznych relatywnie działaczy i działaczek. I wiecznie wisi u klamki tych czy innych polityków.

Nie ma siły ani specjalnej ochoty, żeby działać jako samodzielna, groźna siła, która przed negocjacjami wali pięścią w stół i żąda, a nie prosi, bierze i nie dziękuje.

Transformacja to było zerwanie długiej tradycji walk pracowniczych, przetrącenie kręgosłupa i wyrzucenie na śmietnik innego myślenia o gospodarce niż walki o „trochę lepszy kapitalizm”. Co z tego, że będzie trochę lepszy, jak nas jako gatunek w końcu wykończy? A wszystkie alternatywy są marginalizowane i przedstawiane jako „antyutopia”.

Ten szok lat transformacji pozostawił głębsze zmiany w społeczeństwie niż się niektórym wydaje. Nie da się wyjaśnić wszystkiego „kulturą folwarczną”, albo „komuną” bez spojrzenia na to co się tutaj stało w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Ale taka analiza jest niepopularna, bo naruszyłaby zbyt wiele interesów. Lepiej szukać wyjaśnień w dalszej historii, bo to jest bezpieczniejsze. Im dalszej tym lepiej, zawsze można wszystko wyjaśnić „długim trwaniem”.

Xavier Woliński