Konflikt Rosji z Ukrainą. Co dalej?

Źródło: twitter.com/DefenceU

W kwestii sytuacji na wschodzie należałoby uporządkować pewne kwestie.

Wojna w zasadzie toczy się cały czas od 2014 roku. Czasem jest zamrożona, czasem odmrożona. Ale ludzie giną od lat.

Rosyjskie wojsko jest w Ługańsku i Doniecku od początku. Więc dziwne jest mówienie o tym, że „wojsko rosyjskie” wkroczyło. Teraz dzieje się to po prostu już oficjalnie.

I to jest jedyny plus tej sytuacji, że wszystko dzieje się już z otwartą przyłbicą. Tak zwane „porozumienia mińskie” są martwe. One były bardziej na rękę Putinowi, bo pierwotny plan był taki, że Donieck i Ługańsk zostają częścią Ukrainy na specjalnych warunkach. Dają więc możliwość wpływu na scenę polityczną Ukrainy. To się nie udało, więc Putin stwierdził, że nie ma sensu dalej utrzymywać tej fikcji. Jest to do pewnego stopnia też korzystne dla ukraińskich władz, bo nie powiedzą tego głośno, ale po cichu wcale nie chcieli, żeby te porozumienia były zrealizowane, bo to oznaczałoby destabilizację sytuacji wewnętrznej.

Pytanie powstaje czy to koniec. Jeśli spojrzymy na mapę to linia frontu przebiega w pobliżu głównych miast, czyli Doniecka i Ługańska. Putin może chcieć więc zaryzykować przynajmniej „wyrównanie” linii frontu, tj. zajęcie w całości obu obwodów. W 2014 roku nie udało się „zielonym ludzikom” zająć całości. Prawdopodobnie przeceniono ich możliwości. Bez tego wchłonięcie obu „republik” przez Rosję w przyszłości, a to jest celem ostatecznym, będzie niemożliwe.

Najbardziej prawdopodobne są właśnie takie ograniczone cele. Inwazja na całą Ukrainę mogłaby okazać się zbyt kosztowna. Należy pamiętać, że korzystając z przewagi militarnej można doprowadzić do okupacji, a następnie ugrzęznąć w niekończącym się konflikcie i w efekcie przegrać. Zarówno Rosja, jak i USA ma tutaj dość nieprzyjemne doświadczenia. A to działoby się przecież przy samej granicy kraju i destabilizowałoby także samą Rosję.

Już w 2014 roku niektórzy spodziewali się, że zaraz pójdą na Kijów, ale ledwo udało im się zdobyć skrawki (istotne, ale jednak stosunkowo niewielkie) na wschodzie, a Krymu w zasadzie nie podbijali, bo wpadł im w ręce bez realnego oporu.

Nikt jednak nie jest prorokiem, natomiast wojna na pełną skalę byłaby taką głupotą z perspektywy Rosji, że ciężko uwierzyć, żeby się jednak Putin na to zdecydował.

Kiedy trwał konflikt w Gruzji, Putin bez trudu mógł zająć cały kraj ze stolicą na czele. Faktycznie czołgi stały już pod Tbilisi. Militarnie to nie stanowiło żadnego problemu. Ale się zatrzymały, bo pełna okupacja relatywnie małej Gruzji byłaby zbyt kosztowna i niebezpieczna.

Putin doskonale pamięta ile kosztowała pacyfikacja Czeczenii. Próba opanowania tak dużego kraju jakim jest Ukraina spowodowałyby poważne zagrożenie wywrócenia się całego projektu zwanego Federacją Rosyjską. A dodając do tego silne powiązania, także rodzinne, Ukraińców i Rosjan, wywołać by to mogło niekontrolowane reakcje w kraju.

Uważniejsi obserwatorzy wczorajszego spektaklu zauważyli, że Putin odpytywał wszystkich po kolei swoich „doradców” i członków rządu. Zmuszał ich do powiedzenia publicznie, czy są za, czy przeciw. Nie wszyscy robili to z wielką ochotą. W samej elicie władzy jest więc pewna obawa. Putin musiał urządzić taki pokaz jedności, bo widocznie o tę jedność się obawia w samej Rosji.

A propos Gruzji, wówczas stacjonowały tam oddziały amerykańskie, ale oczywiście żadna realna pomoc nie nadeszła. Kraj był zdany na kalkulacje „nowego cara”, a nie paplaninę Zachodu. Napinanie się na Twitterze jest tanie. Tymczasem żaden kraj UE nie zamierzał z tego powodu ponosić dużych kosztów. Polskie władze lubią psioczyć na Niemcy za Nord Stream i gaz, ale same ściągają rosyjski węgiel na potęgę.

I tak to się kręci w tej polityce światowej.

Xavier Woliński