„Miłość to dzielenie się hasłem”, czyli moralność korporacji

Netflix kiedyś: „Love is sharing a password.” Netflix dzisiaj: „Dzielenie się hasłem jest surowo zakazane”! Dominująca platforma streamingowa chce od przyszłego roku ostrzej karać i wymuszać dodatkowe opłaty od osób dzielących się kontem z osobami spoza ścisłego gospodarstwa domowego.

Mamy prezentację w pigułce, jak wygląda w internecie przejście od etapu ekspansji (łapania za wszelką cenę jak największej liczby owiec do zagrody) do etapu właściwego, czyli „strzyżenia owiec”. Każdy z tych etapów ma swoją całkowicie odmienną narrację. Podczas gdy w fazie rozrostu rzuca się pięknymi hasłami o „dzieleniu się”, a nawet darmowymi produktami, w fazie strzyżenia następuje często odwrót o 180 stopni względem poprzedniej narracji. Etap świętego Mikołaja się kończy, teraz wchodzi surowy prawodawca i egzekutor zysków.

Ludzie czasem naiwnie sądzą, że tutaj mamy do czynienia z jakąś dyskusją etyczną, co dobre, co nie dobre, co wolno, czego nie wolno, co wypada, co nie wypada. Z punktu widzenia korporacji to jest jałowa paplanina, jeśli coś im się opłaca na danym etapie, to jest to słuszne i moralne, a jeśli się nie opłaca, to jest niesłuszne i niemoralne. Kropka.

Przykładowo, firma produkująca oprogramowanie może na jakimś rynku tolerować lub wręcz po cichu wspierać tzw. „piractwo”. Tak było z systemami operacyjnymi, tak było z pakietami do obróbki grafiki, itd. W momencie nasycenia tego rynku i uzależnienia go od ich produktu lub usługi następuje etap „strzyżenia owiec”, czyli ostrej kampanii antypirackiej, z wykorzystaniem środków propagandowych „edukujących”, że od teraz takie zachowania są surowo zakazane oraz z użyciem swojego zbrojnego ramienia, czyli aparatu represji państwa. Wszyscy, którzy próbują trzymać się kurczowo starego etapu są eliminowani na poziomie zarówno egzekucji prawa, jak i narracji. Nagle wszędzie wszyscy zaczynają dyskutować o „moralnych aspektach”, przekonani, że stoją w obronie „zasad”. Tyle że tu w ogóle nie chodzi o żadne zasady, bo te są płynne i zależne od tego, co aktualnie może wymusić jedna czy druga korporacja, żeby utrwalić monopol lub oligopol na danym rynku i kasować premię z udanej fazy ekspansji.

Niewątpliwie, gdyby np. wydawnictwom książkowym udało się swego czasu uzyskać taką potęgę i wpływ na państwo, jak obecnym korporacjom z tzw. „branży kreatywnej”, to biblioteki publiczne byłyby uważane za jakiś „nierealny”, a nawet „niebezpieczny komunistyczny wymysł”, a pożyczanie nie tylko w bibliotekach za darmo książek, ale nawet znajomym byłoby surowo zakazane i ścigane. Każdy by musiał mieć własną kopię książki, żeby ją „legalnie użytkować” i „nie okradać twórców”.

Absurd? No więc dlaczego tak szybko przyjmujemy narrację korporacji w innych obszarach? „Zarobki twórców” często są tu wykorzystywane do szantażu moralnego (mimo że korpo nie kierują się żadną moralnością, chętnie bełtają ludziom nią w głowach), ale chyba sytuacja z muzycznych platform streamingowaych, gdzie twórca otrzymuje nic lub prawie nic (chyba że jest gwiazdą z osobnym kontraktem) uświadamia nam już dość jasno o czyj tak naprawdę zarobek tu chodzi. Nigdy nie chodziło o żadnych „twórców”. Zawsze chodzi natomiast o zysk akcjonariuszy i zarobki zarządu.

Dlatego zawsze sugeruję zachować daleko idący sceptycyzm, kiedy korporacje odwołują się do „prawa”, „moralności”, „dobra twórców”, „zadowolenia klientów”, itd. To brzmi jak gra na źle nastrojonym fortepianie.

Xavier Woliński