Będą armaty, ale nie będzie masła

Foto: https://www.flickr.com/people/77969721@N08

Ostatnio na lewicy modny zrobił się militaryzm i jakaś dziwna fascynacja wojną. Ciągle przewagę mają tutaj duzi chłopcy, więc bez końca będą jarać się „Bayraktarami”.

Mamy też w debacie nadmiar amatorskich geopolitycznych rozważań i wizji rozmaitych szamanów grających na lękach ludzi, a za mało polityki. Wiele osób nagle 24 lutego odkryło „wielką światową politykę”, „wielkie trendy”, „walkę mocarstw”. Co prawda wcześniej mało się tym interesowali, ale teraz stali się specjalistami i uznali, że skoro tych procesów wcześniej nie doceniali, to teraz zaczną brać jak leci wszelkie hipotezy.

Lewica generalnie tutaj abdykowała. W zasadzie powtarza w 100 procentach to, co podsuwa jej prawica albo wręcz przeciwnie, tworzy odklejone opowieści w rodzaju anglosaskiej lewicy w której istnieje tylko jeden imperializm. Nad tym ostatnim już się pastwiłem wcześniej kilkukrotnie, więc teraz zajmę się pierwszym zjawiskiem.

Przyjęto naglę jakąś apokaliptyczną wizję, że Rosja po Ukrainie zaatakuje kraje NATO. W sytuacji totalnej przewagi tych krajów i to bez USA, Rosja, która ledwo radzi sobie z Ukrainą, miałaby skutecznie zaatakować blok mający praktycznie całkowitą przewagę wojskową na każdym możliwym polu. Od kosmosu po morze, od lądu po walkę powietrzną.

W wojnie konwencjonalnej Rosja nie ma najmniejszych szans już teraz, a za parę lat będzie wręcz słabsza (z powodu utraty sił na Ukrainie i z powodu sankcji technologicznych). Zresztą na to grają stratedzy w USA, którzy są zresztą nieco bardziej inteligentni (i przy tym bezwzględni) niż większość komentatorów powtarzających histeryczne nagłówki z mediów. To czy Ukraina wygra, czy konflikt będzie toczył się bez końca dla nich ma drugorzędne znaczenie. Ważne, że armia rosyjska trafiła na „młynek”, który ją mielić ma bezustannie i wytracać jej potencjał wojskowy. Dlatego dawkują arsenał dość aptekarsko.

Natomiast „prosty lud” ma czytać sensacyjne nagłówki w rodzaju „rosyjskie wojska w 3 dni zajmą Warszawę”, żeby podwyższać bez końca wydatki na zbrojenia.

W Polsce (ale i w całej UE) mamy o wiele większe zagrożenia niż czołgi Putina w Warszawie. To są kwestie wewnętrzne. Polskie państwo przeznaczyć postanowiło, bez praktycznie żadnego sprzeciwu, 3 proc. PKB na zbrojenia (więcej niż wymaga tego NATO, bo wiadomo, Polska to najbogatszy kraj tego sojuszu i sobie może pozwolić na wszystko). Teraz Błaszczak obsypany takim złotem jeździ po świecie i kupuje co się da i co jest dostępne „od zaraz”, byle już, byle teraz w USA, w Korei. Bez liczenia się z kosztami, bez długotrwałych negocjacji, bo dlaczego miałby się liczyć?

Tymczasem co nam po tych czołgach, skoro załamanie może przyjść na zapleczu z całkiem „prozaicznych” powodów.

„Polskie rodziny przyjęły do domów uchodźców”. Oczywiście, wielka sprawa. Ale mamy wzrost inflacji, kryzys energetyczny, kryzys klimatyczny i upadek usług publicznych. Zamiast więc te środki przeznaczyć na pomoc w zapewnieniu zarówno lokalsom, jak i przybyłym niedawno uciekinierkom przed wojną, będziemy się zbroić niczym wielkie mocarstwo. Przeciążenie usług publicznych już powoduje oczywiście napięcia społeczne. Jeśli ktoś uważa, że nie będą o to obwiniani uchodźcy i to nie znajdzie posłuchu w sporej części społeczeństwa jest naiwny.

Jeśli ktoś uważa, że ludzi bardziej będzie przerażał potencjalny Putin w Warszawie niż masło i chleb po, już niedługo, 10 zł to ma zaburzoną listę priorytetów.

Jeśli to połączy się z kryzysem na rynku pracy i wzrostem bezrobocia, to całkiem prawdopodobne, że te wozy opancerzone, które sobie rząd kupi w Korei czy gdzie indziej, prędzej będą wykorzystywane w przyszłości do pacyfikacji zbuntowanych ludzi na ulicach niż na wojnie.

Jako że jesteśmy nieudacznym klonem USA, mamy podobne fantazje wśród polityków wszelkich odcieni. Tak jak w USA ważniejszy jest przemysł zbrojeniowy niż to, żeby ludzie nie umierali na uleczalne choroby w przyczepach, albo chociaż, żeby nie mieli dziur w zębach, tak i u nas armaty są ważniejsze niż zdrowie. I zagrożenia są podobne. Jestem przekonany, że USA nie zostaną jeszcze długo pokonane militarnie ani przez Chiny, ani tym bardziej Rosję. Ale zagrożenie idzie z wewnątrz tego kolosa. Napięcia gospodarcze, rasowe, pomiędzy prowincją i metropoliami jest tak duże, że w końcu może dojść tam do poważniejszych wydarzeń niż słynny szturm na Kapitol po przegranej Trumpa. A demokraci nawet umiarkowanych reform Bidena nie byli w stanie uchwalić…

To samo, choć na mniejszą skalę, może wydarzyć się i tu w całej Unii. Nie szarża Putina z szabelką (a konkretniej ze starym T-62) na HIMAR-sy i Abramsy, ale rozkład wewnętrzny spowodowany problemami gospodarczymi i społecznymi. Jeśli na te problemy nie rzucimy większości sił i środków, to te zabawki wojenne na wiele się nie przydadzą.

A potem przyjdzie katastrofa klimatyczna, która generalnie wszystkie układanki geopolityczne i „wieloletnie strategie” zmiecie z planszy. Wówczas, jeśli nie będzie silnych społeczeństw (nie ociężałych państw (!), ale zdolnych do szybkiej adaptacji społeczeństw), przygotowanych do przyjęcia „na klatę” najpotężniejszego ciosu w historii ludzkości, to i tak będzie pozamiatane.

Tymczasem mam wrażenie to, przynajmniej w Polsce, prawie nie jest już uwzględniane w tych pop-geopolitycznych rozważaniach na serio. Jakby wojna w Ukrainie zatrzymała procesy klimatyczne. Czytam rozmaite bajania polityków i komentatorów, które nie przystają do ogromu wyzwań. Tak jakby w obliczu wojny tamto przestało być istotne. „Śmiesznym wymysłem skrajnych lewaków”. Politycy i komentatorzy, zwłaszcza starego pokolenia wreszcie na chwilę mogli powrócić do świata swojej młodości, gdzie były „bloki” nie było żadnego kryzysu klimatycznego, zbrojenia mogły toczyć się w nieskończoność, tak jak i wzrost PKB.

To jest pradopodobnie ostatnia wojna „starego typu”. Tak jakby umierający świat przeszłości chciał odejść ze sceny z hukiem.

Zaraz wszystko inne wróci. „Lewackie wymysły” i „spisek zielonych” materializuje się w suszy, głodzie, ekstremalnych zjawiskach, ciągłym niedoborze i braku możliwości powrotu do starych dobrych rozwiązań gospodarczych.

Wciąż nie widzę, żeby większość polityków i publicystów rozumiała grozę sytuacji i skalę wyzwań. Nawet jeśli o tym piszą i formalnie się z tym zgadzają, to niewiele z tego wynika w praktyce. I prawdę mówiąc nie sądzę, żeby to do nich dotarło. Elity polityczne i gospodarcze pewne problemy dotykają najpóźniej, więc nie mają motywacji do działania.

Dlatego mogą sobie pozwolić na fantazje o „wielkiej imperialnej armii”, kiedy brakuje środków, żeby ratować umierających tu i teraz, w tej chwili na choroby, które dałoby się wyleczyć, gdyby miał kto leczyć. Sądzę, że jak tak dalej pójdzie to ja i wielu innych prędzej umrzemy na zawał, bo zabraknie akurat obsady karetki niż z powodu braku koreańskich czołgów K2. Albo będziemy siedzieć przy świeczkach w jakichś lepiankach. Oczywiście ci, którzy przeżyją.

Xavier Woliński