Jesteś biedakiem? Przestań nim być!

stock exchange board Photo by Pixabay on Pexels.com

– Jak kogoś nie stać na mieszkanie, to niech nie bierze kredytu, albo niech zacznie zarabiać więcej, względnie niech wyprowadzi się do rodziców – takie złote rady lansuje jeden dziennikarzy tzw. „ekonomicznych” z Business Insidera.

Ponoć opcja „zarabiania więcej” jest mało popularna. Serio, kwestia woli, ale ludzie nie słuchają dziennikarzy ekonomicznych, więc nie wiedzą, że mogą więcej zarabiać. A jak połączyć to już z radami kołczy to miliony są w zasięgu ręki!

A potem ten czy inny dziennikarz będzie alarmował o rzekomo nakręcającej się „spirali cenowo-płacowej”. Czyli jednak źle, że ktoś zażądał podwyżki i zarabia więcej? No, jak się nie obrócisz, tam zawsze d… z tyłu.

Rady z cyklu „masz depresję? Idź pobiegać!”. Swoją drogą, ta kategoria „dziennikarzy ekonomicznych” jest ciekawa. Ani to ekonomista, ani to zwyczajny dziennikarz. Sam dodatek „ekonomiczny” stawia go już na piedestale guru w świecie w którym wszystko jest już „zekonomizowane”, od wody po relacje międzyludzkie. To taka specyficzna forma kapłaństwa w kapitalizmie.

Czytają ich osoby, które „chcą znać się na ekonomii”. Oczywiście niczego poważnego o tej ekonomii się u nich nie dowiedzą, a ewentualnie dostaną informację, że „będzie rosło, albo spadało”. Natomiast rolą takich dziennikarskich kapłanów jest utrzymywanie status quo i dawanie takich kołczingowych rad. Oraz oczywiście sprawianie wrażenia znawstwa, ponieważ ktoś obserwuje indeksy giełdowe, więc się zna na gospodarce i oczywiście na badaniach ekonomicznych. Tyle że zazwyczaj nie bardzo.

Tak więc można wiele krytycznego powiedzieć o niektórych ekonomistach, którzy sami niejednokrotnie „odpływają”, a ich prognozy są mało warte (kryzys 2008 roku tu zweryfikował wiele „autorytetów”), ale co powiedzieć w takim razie o „dziennikarzach ekonomicznych”, którzy są piątą wodą po kisielu ekonomii, jako nauki.

Wiem, że zadaniem publicysty powinna być „popularyzacja wiedzy”. I to byłoby ok, gdyby faktycznie to była popularyzacja wiedzy, obserwowanie nowych trendów i ich translacja na język codzienności. A w praktyce wychodzi często ekonomiczny kołczing, powtarzanie neoliberanych „oczywistych oczywistości” i wróżenie z fusów.

Dlatego, jeśli macie z takim zjawiskiem jak „dziennikarz ekonomiczny” do czynienia, dokładnie się mu przyglądajcie i nie bierzcie jego czy jej słów za prawdę objawioną. Nie zniechęcam do czytania w ogóle, czytać zawsze warto, ale z odpowiednią dawką krytycyzmu i najlepiej wiedzy wyniesionej z porządnych książek.

Xavier Woliński