Kto to jest libek?

Ktoś, kto wymyślił słowo „libek” jest genialną osobą. Dzięki temu mogę wreszcie uniknąć dziwnego zmieszania, kiedy fanatyków PO oraz politykę tej partii musiałem określać jako „liberalizm”.

Tymczasem pojawił się „libek”. A libek to nie to samo co „liberał” dla mnie. To jest taka wersja liberalizmu zinfantylizowana i nieco śmieszna. Tak jak to słowo. W Polsce, tak jak chrześcijaństwo, liberalizm nie bardzo się przyjął.

Oczywiście trudno mi, nie-liberałowi, jakoś szczególnie bronić liberalizmu. Nie wywodzę się z tego nurtu, a swoją wolnościowość biorę z nieco jednak odmiennych tradycji, konkurencyjnych względem liberalizmu. Ale jednak, rozległy wielowątkowy nurt, jakim jest liberalizm, sprowadzać do tej dziwacznej lokalnej wersji, będącego w istocie jakimś wariantem amerykańskiego konserwatyzmu, byłoby nieco zbyt daleko idącym uproszczeniem.

Z liberalizmem trzeba się spierać, ale w polskich, a zapewne i generalnie wschodnioeuropejskich warunkach to jest taka dość tandetna ideologia, sklecona dla krajów półperyferyjnych. Sprowadza się do zasady: czyń silnych silniejszymi, a słabymi pogardzaj. Reszta to ozdobniki do tej pierwotnej zasady. Można to obudowywać pięknymi cytatami, wzniosłymi słowami, ale naprawdę np. Centrum im. Adama Smitha ma tyle wspólnego z błyskotliwą i pionierską myślą Adama Smitha, co Kaczyński z Karolem Marksem.

W krajach półperyferyjnych i peryferyjnych wszystko jest fasadowe. Oprócz wyzysku, ten jest realny. Zbudowane zostały fasadowe instytucje, ale też fasadowe ideologie, wytworzone często z koślawo przetłumaczonych i przerzuconych do podziemia w latach 80. broszurek i książeczek. Straganiarskie, tandetne, krzykliwe i bezdennie prymitywne.

I z tego wyrosły te wszystkie beznadziejnie pisemka określane „liberalnymi”. Z tego wyrosły dość grubo ciosane komunały „liberalnych” komentatorów. Oni ten liberalizm sobie przyjęli tak jak cały kapitalizm. W wersji „szokowej”. Nie jako rozwijającą się, rozwidlającą się i ewoluującą setkami lat myśl, ale w wersji „Poznaj i zrób sobie liberalizm w 10 dni”.

To jest dla mnie definicja „homosovieticusa”, czyli osoby wychowanej w PRL, która „zachwyciła się” amerykańskimi świecidełkami, które mylnie rozpoznała jako „liberalizm” i teraz uważa, że np. progresywne opodatkowanie nic z liberalizmem nie ma wspólnego (choć tego rodzaju opodatkowanie sięga jeszcze myśli Adama Smitha zawartej w piątej księdze „Bogactwa narodów”: „Poddani każdego państwa powinni przyczyniać się do utrzymywania rządu w jak najściślejszym stosunku do możliwości, czyli proporcjonalnie do dochodu, jaki każdy z nich pod opieką państwa uzyskuje. (…) Nie jest rzeczą nierozsądną, aby bogaci uczestniczyli w publicznych wydatkach nie tylko proporcjonalnie do swych dochodów, ale nieco powyżej tej proporcji”).

Oczywiście dla „polskiego liberała”, progresywne opodatkowanie, to „komunizm”. Potem, kiedy jadą na ten „wymarzony w komunie Zachód” i chcąc się przypodobać towarzystwu, opowiadają takie farmazony, wywołują niejakie zdziwienie (chyba że wygłaszają je na szemranym spotkaniu libertariańskiej frakcji w Partii Konserwatywnej). Jednak w zachodniej Europie podatków progresywnych nie wprowadzali „komuniści”, więc takie opowieści mogą wywołać tylko pobłażliwe uśmiechy i kiwanie głowami: „No tak, gość z Europy Wschodniej, im się wszystko z komunizmem kojarzy, trzeba zrozumieć”.

Dlatego słowo libek pasuje idealnie. Taki „infantylny wschodnieuropejski liberał”. Nieco zabawne zjawisko. Ktoś kto udaje, że się zna, choć nie ma pojęcia o danej kwestii. Szkoda tylko, że sami swojej zabawności nie widzą i uważają, że wnoszą tutaj „najnowsze trendy” i „modernizujące prądy”.  To nie modernizacja, to „kult cargo”, śmieszna podróbka podlana betonem.

Xavier Woliński