Kultura wiecznej inby

Część osób musi żyć w jakiejś bańce szczęścia, że czymś, co może ich uruchomić, jest jakaś imprezująca ministerka z Finlandii. Wiem, że czasem musimy dostarczyć sobie rozrywki, ale odnoszę wrażenie, że sporo osób poszukuje głównie rozrywki.

Jesteśmy bombardowani informacjami i inbami pozbawionymi znaczenia. Takimi, które jednak oddziałują silnie na emocje, a emocje wyłączają rozumowanie i analizę.

Społecznościówki to lubią, bo żywią się emocjami i emocje nam sprzedają za cenę naszej prywatności i oglądania reklam. W ten sposób spora część osób wędruje od awantury do inby i na odwrót. I w jakiś sposób się od tego uzależnia. Potrzebuje więcej inb, jeszcze bardziej krawędziowych.

W ten sposób rozemocjonowane watahy krążą po internecie w poszukiwaniu kolejnej i kolejnej. Mało kto jednak pamięta o co tak zażarcie kłócił się rok temu, że rozwalił sobie klawiaturę. Nie mówiąc o tym, że nie jest w stanie przypomnieć sobie wniosków jakie z tamtej awantury wyciągnął i w zasadzie do czego to miało prowadzić.

Od dawna staram się jak mogę omijać inby, bezsensowne kłótnie o trzeciorzędne sprawy, w sytuacji, kiedy sprawy podstawowe, dotyczące bezpośrednio naszego życia, jak dach nad głową, chleb, wolność, albo pytanie, czy ogrzejemy się zimą, nie dostają, moim zdaniem, odpowiedniego poziomu uwagi. W tym także odpowiedniego poziomu emocji. Żeby zrozumieć implikacje trzeba wgryźć się w temat, a na to nie ma przecież czasu, bo musimy przewijać dalej w poszukiwaniu kolejnych bodźców.

To oczywiście jest świetny materiał do rozmaitych manipulacji. Rozemocjonowani ludzie przestają myśleć, a zaczynają zmieniać się w stada podążające za marchewką trzymaną przez „kierowników inby”.

Wiem, że nie wchodząc w rozmaite efemeryczne awantury tracę sporo „zasięgów”. Obserwuję ludzi, którzy chętnie „inbią” i widzę, że to jest opłacalne pod każdym względem. Jednak mój mózg nie funkcjonuje w ten sposób i nie potrafię na dłużej wejść w „kulturę inby”. Czasem zdarza mi się awanturować, ale o sprawy, które uważam za naprawdę istotne, dotyczące tysięcy, a czasem milionów ludzi. Potrafię długo i zajadle spierać się też o strategię, o to „co robić?”, ale zajmować się takimi głupotami jak jakaś impreza w Finlandii? Naprawdę? Przecież ludzie, którzy tymi głupotami się emocjonują zapomną o sprawie najdalej za tydzień.

Warto na to tracić czas i energię, kiedy jest tyle „niedopieszczonych tematów” dookoła, którymi zajmuje się relatywnie garstka osób?

Xavier Woliński